Ja to ktoś inny
Kiedy w roku 1463 opuściłem Paryż, szczerze mówiąc, miałem dosyć życia. Napisałem swój testament nie dla próżnej chwały czy nadmiaru nagromadzonego w sobie talentu, ale ze szczerej chęci pożegnania się z tym światem w sposób godny, zostawienia po sobie jedynej pamiątki jaką zostawić mogłem, wreszcie jedynej rzeczy będącej w moim posiadaniu jaka miała jakąś wartość. Zresztą, czy ja wiem? Gdyby moje ballady były rzeczywiście cenne, pewnie bym je już dawno przepił, przegrał w kości, albo wydał na jakąś dziwkę. Jeśli się dobrze zastanowię, to nie jestem jednak pewny, dlaczego napisałem to, co napisałem. Owszem, część z tego pisałem mając dobry humor po wypiciu podłego, rozcieńczonego wodą wina, albo po takim samym przednim trunku właśnie humoru nie mając, ale przysięgam, że sporo tych wierszy tworzyłem zupełnie na trzeźwo i tego zupełnie nie pojmuję. Może powinienem się przyznać samemu sobie, że poezja miała dla mnie samego wartość, chociaż wolałbym powiedzieć głośno, że to wszystko gówno. A zresztą diabeł jeden wie. Napisałem, bo napisałem, bo taki jestem, bo nazywam się Villon, bo na imię mi Franciszek, jakby przez przekorę temu świętemu biedaczynie, o którym opowiadała mi kiedyś matka. Poza imieniem połączyła mnie z tym naiwnym człowieczkiem właśnie bieda i gdyby tylko brakiem grosza można było sobie zasłużyć na świętość, byłoby nas dwóch przed dobrym Panem Bogiem. Widać jednak jeden wystarczy.
Jak już mówiłem opuściłem Paryż bez chęci do życia, grosza przy duszy, ze zdrowiem tak kiepskim, że napisanie testamentu usprawiedliwiało aż nadto. Nie mając większej nadziei nie tylko na lepszą przyszłość, ale na przyszłość w ogóle, szedłem na południe, licząc na to, że jeśli nie skonam po drodze, dotrę na wybrzeże, gdzie spodziewałem się odnaleźć jednego z dawnych przyjaciół, któremu znudził się smród paryski i postanowił cuchnąć dalej rybami, jak zresztą kiedyś, bo z rybackiej chaty przywędrował niegdyś na miejski bruk. Najweselsze, że od rybiego cuchu wtedy właśnie uciekał. U tego dawnego towarzysza zamierzałem wyciągnąć kopyta najpierw dla odpoczynku, a potem ostatecznie. Ciągnęło mnie w tamtym kierunku ciepło nadchodzącego lata i wizja spokoju i ciszy jaką mój druh roztaczał przed moimi ograniczonymi przez mury oczami. Miasto przypominało mi coraz bardziej więzienie, a postanowiłem sobie kiedyś, że jeśli wywinę się z opresji, jaka wpędziła mnie kolejny raz za kratę, to zrobię wszystko, żeby nie zdechnąć w zamknięciu. Paryż zbyt był poza tym pełen pokus, które nawet i schorowanego mnie zniewalały, a byłem zupełnie pewny, że jakakolwiek moja następna przygoda nieuchronnie zaprowadzi mnie na szubienicę. Na prowincji po prostu trudniej narozrabiać, a jeśli już nawet coś się przydarzy, to psy gończe najpierw poszukają wiatru w polu, a dopiero potem rozpływającego się w krajobrazie człowieka.
Wędrowałem już tak sobie trzy dni, pożywiając kurą ukradzioną po drodze i odpoczywając w stodołach, kiedy w perspektywie gubiącej się za horyzontem drogi zobaczyłem niewielką szarą postać idącą w moim kierunku. Przyznaję, że przeszło mi przez myśl, żeby wykorzystać sposobność i zapełnić nieco puste kieszenie, ale ten nadchodzący ktoś nie wyglądał na bogatego, a i z moimi siłami było na tyle kiepsko, że złapanie kilka dni temu zabłąkanej kury było szczytem moich możliwości. Westchnąłem więc tylko i zrezygnowałem z jakiejś próby zarobienia pieniędzy.
Podróżny okazał się na oko dość krzepkim staruszkiem i pierwszy pozdrowił mnie w imię Boże. Odpowiedziałem grzecznie, a kiedy zamierzałem iść dalej, usłyszałem:
- A dokądże to wędrujesz Franciszku, wychowanku kanonika Villona z klasztoru św. Benedykta?
Zdziwiłem się, bo staruszek nie wydał mi się nikim znajomym, ale pomyślałem, że to może jakiś znajomy dobrego mojego opiekuna. Zatrzymałem się.
- Nie wiem skąd mnie znasz dobry człowieku - odpowiedziałem - ale nie widziałbym nawet przed obcym robić tajemnicy z tego, że idę na południe, gdzie jest znacznie cieplej niż na północy i mam zamiar dokonać swego lichego żywota w rybackiej chacie dawnego kompana, któremu obmierzła paryska zgnilizna i wybrał spokojny żywot w rybim smrodzie, co jak i ja sądzę jest lepsze od fetoru rynsztoka, albo woni rozkładającego się na sznurze wisielca.
- Widzę mój drogi, żeś w niewesołym nastroju - pokiwał głową staruszek - słyszałem nieco o tobie, więc się nie dziwię, ale nie martw się. Jak mniemam nie dotrzesz na wybrzeże jak zamierzasz, śmierć nie pisana ci jednak tak prędko jak przypuszczasz. Nie rób takiej zdziwionej miny, tylko posłuchaj. Jesteś poetą, wiesz zatem, że nad marnościami świata tego unoszą się dziwne i niepoznane eteryczności, których działanie odczuwamy jednak, choćby w postaci twórczego natchnienia, który to stan przecież nie jest ci obcy.
- Możliwe - roześmiałem się, bo ni z tego ni z owego przypomniało mi się pierdnięcie Grubej Małgośki, która to woń właściwie była całkowicie wystarczającym powodem do opuszczenia Paryża.
- Nie śmiej się - skarcił mnie głosem staruszek - skądinąd wiedziałbym inaczej o twoich rozterkach, w których kląłeś ową duchowość za to, że nie przynosi ci złamanego grosza, zupełnie tak jakby poezja była dziwką biegającą po ulicy w poszukiwaniu gacha, zaspokojenie którego chuci daje alfonsowi możliwość napełnienia bańdziocha sikaczem. Sądzę, że gdyby twoja muza była materialna zmusiłbyś ją do skurwienia się tylko dlatego, że ci w gardle zaschło. Ale mniejsza, nie jestem tu po to, żeby ci prawić morały.
Staruszek zaintrygował mnie.
- Miło słyszeć słowa mówione ludzką i znaną mi mową - uśmiechnąłem się - choć słyszę w twoim głosie coś obcego, jakbyś nie pochodził ze słodkiej Francji jak określił niegdyś ten kraj karolingowski minstrel. Prawdę mówiąc rzygać mi się chce od tej słodyczy, zanadto dla mnie zaprawionej goryczą, ale może kiedyś było inaczej, choć nie bardzo w to lepiej wierzę.
- Oto przykład na istnienie tego, czemu chciałbyś zaprzeczyć - wykrzyknął staruszek - wiedza i dobry słuch, to co prawda dość niski poziom wtajemniczenia, ale zawsze coś. Masz rację. Nazywam się Christian Rosenkreutz i jestem Niemcem. Właściwie nie ma to większego znaczenia, ale grzeczności stało się zadość. Mogę jeszcze dodać, że zajmuję się tym, co ludzie niewykształceni nazywają magią, a ja uważam po prostu, że robię, to co robię.
- Widziałem w Paryżu niejednego magika - powiedziałem przyglądając się uważnie staruszkowi - poniekąd złodziejstwo to też magia, bo wyciągnąć komuś sakiewkę zza pazuchy, tak żeby się nie zorientował, to sztuka nie lada, także oszuści mają niemal czarnoksięskie umiejętności, ale ty jak mniemam nie zajmujesz się tak przyziemnym kuglarstwem. Co więc właściwie umiesz?
- Gdybym nie wiedział, kim jesteś - odparł poirytowany starzec - uznałbym cię za takiego samego kretyna, jak ci którzy klaszczą po fikołku komedianta. Przestań się wreszcie wypierać znajomości z duchami, a przynajmniej odczuwania tego, że są i uwierz, że są ludzie, którzy potrafią wznieść się nad dziecinadę alchemii i poznać prawdziwe tajemnice świata tego i nie tylko tego.
- Marzenia alchemików nie są mi obce - powiedziałem - zauważyłem jednak, że z takim samym skutkiem zamieniają kamienie w złoto, jak ja swoje ballady na grosiwo. Wolę już poezję, bo z niej chociaż jest trochę zabawy, zwłaszcza jeśli jest też cienkie wino.
- I tak zbliżamy się do sedna sprawy - starzec popatrzył na mnie poważnie - wiem, że nigdy nie ceniłeś swego talentu i myślałeś nieraz, że zamieniłbyś go na jak to nazywałeś - trochu majętności. Właśnie taką chcę ci dać szansę. Chcę cię uczynić człowiekiem bogatym w zamian za przyrzeczenie, że nigdy już nie tkniesz pióra, by napisać choćby czterowiersz, co mówię, dwuwiersz, linijkę jedynie.
- Mój drogi - westchnąłem - jesteś wariat, a szkoda, bo gdyby twoja propozycja mogłaby być prawdą, gotów jestem nie tylko nie tworzyć rymów, ale w ogóle zapomnieć, że umiem pisać. Słońcem i gwiazdami cieszą się ci, których stać na dach nad głową, poezją zaś ci, którzy nie mają żadnych innych radości. Z tych wszystkich głupstw, które ludzie nazywają ideałami, może tylko wolność ma jakiś sens, ale przez wolność rozumiem to, że nie gnije się w lochu i nic więcej. Idź staruszku swoją drogą i dziękuj dobremu Panu Bogu, że nie ma we mnie już nawet na tyle ikry, żeby ci złoić skórę i przetrząsnąć kieszenie. Zresztą nie sądzę bym znalazł w nich więcej nad kawałek śmierdzącego sera i kromkę suchego chleba. Miło nam się gawędziło, a to żeś głupi, daje ci zapewne więcej szczęścia niż mnie krzyna rozumu nabyta w szacownej akademii. Z Bogiem. - Zamierzałem odejść, ale staruszek powiedział spokojnie:
- Kto tu jest głupi widać i słychać, aż nadto. Nie musisz mi wierzyć, powiedz tylko czy przystajesz na moją propozycję, a co będzie potem, sam zobaczysz.
- Niech ci będzie - roześmiałem się - przystaję. Powiedz mi tylko, jak sprawdzisz czy dotrzymuję słowa i nie piszę wierszy, biorących się jak mniemam z poczucia humoru i burczenia w brzuchu.
- Powiedziałem, zobaczysz sam - odrzekł - podaj mi rękę na znak zawartej umowy, to wszystko czego chcę.
Podałem mu dłoń. Uścisk miał zimny i jak na starca zadziwiająco krzepki. Mruknął jeszcze coś pod nosem i oddalił się szybko, zostawiając mnie samego.
Wydarzyło się to lat temu pięćdziesiąt i pięć. Nie widziałem go nigdy później. Nie wiem, jaki miał cel zawierając ze mną tak dziwny układ, ale nie był wariatem. O dzień drogi dalej zaniemogłem, co zresztą było do przewidzenia i skonałbym zapewne w przydrożnym rowie, gdyby nie przejeżdżająca akurat litościwa wdowa. Wzięła mnie do swego domu, odkarmiła i podleczyła na tyle, że wróciła mi nadzieja na kilka jeszcze może lat żywota. Po jakimś czasie zaczęła i ona mieć ze mnie pociechę swego wdowieństwa. Dziwna rzecz, niewiasta zajmowała się handlem, a odkąd zamieszkałem u niej jej majętność, z początku niewielka, zaczęła zastanawiająco wzrastać. Mówiła, że to zapewne w nagrodę za dobre serce, jakie mi okazała. Tymczasem ja, czując się coraz lepiej, zatęskniłem do dawnych uciech i spiwszy się pewnego dnia postanowiłem uszczknąć nieco z tego mnożącego się dobytku i wrócić choćby na trochę do Paryża i starych znajomych, których jeszcze nie zdołano powiesić. Żeby nie okazać się jednak skończonym draniem, zdecydowałem, że napiszę dla wdowy balladę na pożegnanie i miłą po mnie pamiątkę. Kiedy jednak wziąłem do ręki pióro i umoczyłem je w inkauście nagle uczułem na dłoni tamten krzepki uścisk starca, tyle że znacznie silniejszy, tak, że pociemniało mi w oczach i chęć do pisanie minęła jak ochota na miłość po kopnięciu w krocze. Jeszcze dziwniejsze było to, że odechciało mi się tak powrotu do Paryża jak i kradzieży.
Coś podobnego powtórzyło się jeszcze kilka razy, choć chcąc nadal pozostać sobą próbowałem oszukać czary starucha biorąc pióro do lewej ręki. Nie mogłem pisać, nie mogłem kraść, piłem też coraz mniej. Po roku ożeniłem się z wdową dla prawnych uproszczeń przyjmując jej nazwisko, a właściwie nazwisko jej zmarłego męża. Coraz mniej poznawałem siebie. Stawałem się szanowanym mieszkańcem małego miasteczka, bogacącym się szybko kupcem, kimś całkowicie różnym od dawnego Villona.
W kolejnym roku moja żona, do której czułem jedynie coś w rodzaju wdzięczności, choć traktowałem poprawnie, zmarła na przeciągającą wraz z wiosną zarazę i tak zostałem sam, ale z jej majątkiem, który od tego czasu był już tylko mój. Nieraz przychodziła mi chęć roztrwonienia go, przechlania i przegrania w karty do ostatniego grosza i w takich przypadkach zawsze nadarzała się sposobność, aby go jeszcze pomnożyć. Uczciwe i dostatnie życie sprawiło, że moje zdrowie stało się tak dobre, jak nigdy dotąd nie było. Nie mając jeszcze czterdziestki zatęskniłem po odejściu mojej małżonki do innej niewiasty. Wcześniej już podobała mi się córka mieszkającego niedaleko kupca, teraz więc zacząłem umizgiwać się do niej. Była młoda i świeża, a ja choć jeszcze nie starzec, nie wzbudzałem w niej pożądania. Byłem już jednak bogaty i jej ojciec szeroko otworzył przede mną ramiona teścia. Widząc niechęć owej dzierlatki do mnie, rozpaczliwie próbowałem wykrzesać z siebie dawnego Villona. Daremnie, nie mogłem napisać dla niej nawet prostej piosenki, gdzieś zagubiłem cały swój dawny urok, byłem ponurym człowiekiem, któremu od pewnego czasu śniły się już tylko liczby.
Pobraliśmy się jednak. Mój majątek połączony z jej wianem stanowił już wcale pokaźną fortunę. Kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności i nader udanych interesów powiększyły jeszcze mój stan posiadania. Mimo to moja młoda żona nienawidziła mnie szczerze, oddawała się w łożu z zaciśniętymi zębami i pogardą, którą znosiłem jak na męża przystało, a której Villon nigdy by nie ścierpiał. Na szczęście po jakimś czasie pogodziła się z losem i zaczęła ze mnie ciągnąć pieniądze na wszystko, co jej tylko przyszło do pięknej główki. Mimo to mój majątek nadal rósł. Po pewnym czasie odkryłem przyczyny odmiany zachowania mojej połowicy. Dotarło do mnie, że jestem rogaczem i to z porożem niezwykle i wyrafinowanie rozwiniętym. Właśnie z tego powodu nie chcę wspominać o dzieciach, choć mieliśmy ich kilkoro. Niestety, nie wiem, które z nich są moje. Nie robiłem mojej żonie scen zazdrości, wolałem udawać, że nic nie wiem. Kupiłem jej nawet dom w Paryżu i machnąłem ręką, że gzi się z dorodną stołeczną młodzieżą, zwłaszcza z kilkoma poetami, noszącymi większość talentu w spodniach.
Tylko raz poczułem się kimś dla niej naprawdę bliskim. Przyjechałem do Paryża w interesach i znalazłem przy jej łóżku kartę ze swoją dawną balladą:
Miłujcie tedy, ile chcecie
Weselcie się y trząście zdrowo...
Weszła do pokoju i powiedziała:
- Gdybyś mój mężu miał z Villonem coś więcej wspólnego poza imieniem...
- Przecież... - chciałem powiedzieć, że przecież to ja jestem Villon, ale dłoń starca ścisnęła mi gardło. Widziałem jak oczy mojej żony zamgliły się, pierś zafalowała, uda zadrżały, kiedy wymówiła moje nazwisko.
- Przecież... on nie żyje - powiedziałem.
- Ani odrobiny nie ma w tobie poezji - westchnęła.
Tej nocy przeklinałem siebie i tego Rosenkreuzta. Zamknąłem się w pokoju i próbowałem pisać nie zważając na obezwładniające mnie czary. Straciłem przytomność. Rano czułem się jak skopany pies. Potem moja małżonka znalazła te kilka kartek, na których nadludzkim wysiłkiem udało mi się coś nagryzmolić. Jej śmiech słyszę do teraz. Przyznaję jednak sprawiedliwie, że od tamtego czasu czułem z jej strony oprócz pokrytych chłodem pogardy i nienawiści odrobinę litości. Upokarzało mnie to jeszcze bardziej, ale powoli przestawałem być wrażliwy na jej uczucia, właściwie na uczucia w ogóle.
Dalsze moje życie niewarte jest opisywania. Bogaciłem się, wybrano mnie merem, dostałem w końcu szlachecki tytuł i wysoki urząd. Moją żonę wyobracało pół królewskiego dworu. Kiedyś zdałem sobie sprawę, że moimi wierszami są długie kolumny liczby, które sumowałem. Dobiegam dziewięćdziesiątki i spisuję właśnie swój drugi testament. Mam co zapisywać. Zostawię to nadal trzymającej się zdrowo żonie i jej dzieciom. Uczyniłem tylko niewielki legat zobowiązujący sekretarza królewskiego, aby po mojej śmierci zatroszczył się o zebranie i wydanie drukiem wierszy niejakiego Franciszka Villona, po którym wszelki słuch zaginął w roku 1463. Mam nadzieję, że jeśli nie zrobi tego on, to może któryś z jego następców. Krążąca w odpisach i przekazywana z ust do ust poezja Villona jest przecież tak popularna.
Dodaj komentarz