Królewskie jelenie
Wizyta króla Marka w Camelocie przebiegała w bardzo serdecznej atmosferze. W jej siódmym dniu, rozochocony król Artur zarządził polowanie na jelenie. Uczynił to w najzupełniej dobrej wierze, chcąc władcę Kornwalii ugościć jak najokazalej, a jelenie wiadomo - zwierzyna królewska. Rycerze obu królów przyjęli pomysł z entuzjazmem, tylko Merlin przez chwilę robił wrażenie zatroskanego, ale wreszcie machnął ręką i poszedł do swoich podziemi między retorty, flakony i inne alchemiczne naczynia.
Wczesnym rankiem kawalkada rycerzy wyruszyła w okoliczne lasy, poprzedzona licznymi tropicielami i sforami psów. W znakomitych humorach królowie Artur i Marek jechali obok siebie, a czcigodne ich małżonki Ginewra i Izolda, jadąc tuż za nimi, nie przestawały rozmawiać, ciesząc się, że tak wiele wspólnego mogą w sobie nawzajem odnaleźć. Jak zwykle w pobliżu królowych kręcili się Lancelot i Tristan, gotowi w każdej chwili służyć swoim paniom. Kiedy już jakiś czas orszak posuwał się leśnym duktem, przybył łowczy z wieścią, że wytropiono jelenia. Nie był to najważniejszy królewski łowczy, a jeden z pośledniejszych, któremu dość przypadkowo przypadło zanieść dostojnym myśliwym dobrą nowinę. Łowczy nie był zbyt rozgarnięty i kiedy informując o grubości zwierza doszedł do opisu jego poroża, zaciął się, nie mogąc znaleźć odpowiedniego porównania. - A rogi ma jak, jak, jak... - jąkał się biedak i w zdenerwowaniu mrugał to jednym, to drugim okiem sprawiając wrażenie, jakby puszczał je raz do jednego, to znów do drugiego władcy. Obaj odwrócili twarze od siebie, chcąc ukryć ironiczne uśmieszki i czerwieniejąc z lekka zerkali zezem na łowczego, sądząc, że mruga porozumiewawczo tylko do jednego. Artur oczywiście myślał, że do niego, Marek, że do niego. Odwróceni, nie patrzyli na siebie, więc nie mogli zobaczyć, że zachowują się identycznie. Bezczelność łowczego obu trochę irytowała, ale jaki sens było psuć wspaniały nastrój karceniem nie mającego zbyt inteligentnego wyglądu dworzanina, ryzykując przy tym skandal, jakby na to nie spojrzeć, międzynarodowy. Król Marek pomyślał, że mimo wszystko w Kamelocie panuje zbyt liberalna dyscyplina, a Artur zaczął trochę obawiać się, żeby jakiś podchmielony dworzanin, nie uraził w przyszłości jego gościa, zbyt dosłownym nawiązaniem do prowadzenia się złotowłosej irlandzkiej piękności. Wkrótce myśliwski zapał wyparł jednak wszystkie inne uczucia i wszystkich bez reszty pochłonęła gonitwa za jeleniem.
No, powiedzmy jednak nie wszystkich. Łatwo się chyba domyślić, że w tych tak wiele kryjących gąszczach, zarówno Ginewra jak i Izolda, oraz oczywiście Lancelot i Tristan myśleli zgoła o czym innym niż o łowach i rzeczywiście trzeba też przyznać, że słowo - zgoła - nie zostało tu użyte całkowicie przypadkowo. Korzystając z tego, że całe towarzystwo podzieliło się na małe grupki, a mężowie dzielnie wysforowali do przodu, królowe zwolniły tempo swych wierzchowców i powoli zostawały w tyle za polującymi. Kiedy zostały już zupełnie same, nagle z jednej strony rozległo się gwizdanie wilgi, a z drugiej drozda. Królowe popatrzyły na siebie bez słowa, za to z głębokim zrozumieniem i rozjechały na boki.
Tymczasem Artura i Marka łowy rzeczywiście pochłonęły całkowicie. Wyprzedzili znacznie innych i z błyszczącymi oczami przedzierali się przez zarośla z napiętymi uwagą i kuszami. Wkrótce też oddalili się i od siebie, ale myśli ich, biegnąc podobnymi torami, mówiły, że jeleń skrył się w widocznym za polaną gęstym młodym zagajniku. Obaj kierowali się więc w tamto miejsce, ale tak się jakoś złożyło, że każdy z przeciwnej strony. Wjechawszy w zarośla obaj nastawiali uszu i po chwili obaj usłyszeli, jak naprawdę wielki zwierz gdzieś przed nimi szeleści gałęziami. Z poczuciem prawie pewnego tryumfu posuwali się ostrożnie do przodu i kiedy tylko zamajaczył im przed oczami niewyraźny kształt okazałego zwierzęcia, unieśli kusze i jednocześnie obaj zakrzyknęli - a tuś mi! Ten zgodny okrzyk ich uratował. Na szczęście obaj zdołali powstrzymać się od wypuszczenia śmiercionośnych strzał; stali oto bowiem na przeciwko siebie, oko w oko, nos w nos, koński pysk w koński pysk, mierząc do siebie, rzekłbyś jak do drugiej strony lustra.
Po owej pełnej autentycznego napięcia cięciw i nerwów chwili, obaj jednocześnie westchnęli i opuścili broń. Nie przypuszczali w swej nieświadomości, że niewiele brakowało, a w jednym momencie rozwikłali by poplątane więzy swych małżeństw, otwierając spokojną przyszłość przed Ginewrą i Izoldą wraz z ich kochankami. Nie doszło jednak do tego i właściwie trudno powiedzieć, czy na szczęście, czy wprost przeciwnie. Kiedy obaj oddychali głęboko, starając się nieco dojść do siebie, z krzaków wynurzyły się jeszcze dwie postacie, obie dość szpetne i chytrze uśmiechnięte. Każda z nich zbliżyła się do jednego z władców i przybliżyła jadowite usta do królewskich uszu.
- Królu Arturze - szeptał Modred - podczas gdy ty zabawiasz się tutaj gonitwą za jeleniem, królowa zabawia się w sposób zgoła inny i, że tak powiem, słowa - zgoła - nie użyłem tu przypadkowo. Pozwól, że zaprowadzę cię w tamto ustronne miejsce, byś na własne oczy przekonał się jak wiernie służy twej żonie Lancelot i mógł obmyślić dla niego stosowną nagrodę za takie służby.
- Królu Marku - szeptał śliniąc się karzeł Frocyn - kiedy ty w beztroskim zapale tropisz królewską zwierzynę, królowa wytropiła inną, lecz wyglądającą zgoła, nieprzypadkowo powiedziałem, że zgoła, nie na królewską, lecz na pośledniejszą, choć muszę przyznać, że iście po królewsku sobie poczynającą. Zwierzyna ta zwie się, jak mniemam Tristan, ale że poprzez liście mogłem nie zauważyć tego dokładnie, racz panie sam sprawdzić czy to on, czy też tylko ktoś do niego podobny. Z pewnością jednak nie jesteś to ty królu, skoro znajdujesz się właśnie tutaj, chyba że ten czarownik kamelocki sprawił, że potrafisz podwajać swoją postać.
I królowie czasami ulegają uczuciom maluczkich. Tak Artur jak i Marek wytłumaczyli sobie nawzajem, że wzywają ich właśnie sprawy najwyższej wagi państwowej i podążyli za sączącymi im w uszy truciznę ohydnikami. Frocyn doprowadził króla Marka w pobliże owego miejsca, skąd jakiś czas temu dobiegał głos wilgi i chichocząc ukrył się za drzewem, czekając na to, co się miało wydarzyć. Marek widział przed sobą poruszające się krzaki, słyszał spoza nich wzdychania, nie budzące wątpliwości, czemu mogą towarzyszyć, a rozrzucone w nieładzie na mchu męskie i kobiece suknie odkrywały zapewne wszystko to, co powinny właśnie zakrywać. Kiedy król chciał rozgarnąć gałęzie, zza krzaka wybiegła wierna Brangien i padłszy Markowi do nóg, powiedziała:
- Ach panie, oddal się stąd czym prędzej, jeśli nie chcesz swojego gospodarza urazić niestosownym odkryciem. Rzecz to co prawda jest już od dawna wszystkim wiadoma, ale biedny Artur w swej dobroci niczego nie podejrzewa i chyba lepiej, że tak się dzieje. Spójrz tylko panie, ta suknia jest niewątpliwie własnością mądrej królowej Ginewry, a te dworskie pludry należą z całkowitą pewnością do mężnego sir Lancelota. Wiem to dobrze, bo nie mam męża i tak mnie ciągnie do chłopów, że potrafię odróżnić każde portki w okolicy.
- A to dopiero - szepnął król Marek, przyjrzawszy się rozrzuconemu ubraniu. Położył palec na ustach i oddalił się cichutko wraz z Brangien, wygrażając niedwuznacznie pięścią nie mogącemu zrozumieć, co się dzieje Frocynowi.
Tak jak króla Marka Frocyn, tak króla Artura Modred prowadził na miejsce, skąd słychać było pewien czas temu gwizd drozda. Tak samo jak karzeł ukrył się Modred za drzewem, pokazując tylko Arturowi właściwy kierunek. Czerwony z gniewu Artur, zbliżając się do wyjątkowo gęstej kępy krzaków, widział i słyszał mniej więcej to samo, co Marek. Jednak kiedy dobywszy miecza już, już chciał nim utorować sobie drogę przez gąszcz, poczuł, że ktoś dziwną mocą przytrzymuje jego ramię. Odwrócił się gwałtownie, chcąc dać srogą lekcję napastnikowi i ujrzał dobrze sobie znaną, poczciwą twarz Merlina.
- Arturze - westchnął Merlin - nim narobisz nieodwracalnych głupstw, rozejrzyj się trzeźwo dookoła i zastanów. Mówię trzeźwo, bo jak może czujesz, z moją trzeźwością nie jest najlepiej. Przygotowywałem właśnie czarodziejski napój, ten wiesz, co go warzę w dębowych beczkach i od próbowania czy już gotów, kręci mi się nieco w głowie. Skoro jednak ja, nie będąc w stanie całkowitej przytomności, rozpoznaję w tych rozrzuconych strojach, trzeba przyznać gustowne, rajtuzy Tristana, a na tym niewielkim białym skrawku materii z falbanami duże I inicjału królowej Izoldy, to twoim chłodnym okiem widać to chyba znacznie lepiej. Wiesz przecież, że od czasu jak zakosztowali, w nadmiernej jak sądzę ilości, ach na morzu to człowiek ma pragnienie, tego miłosnego napoju, który ja właśnie sporządzam, więc wiesz, że od tego czasu kochają się i robią z dobrotliwego króla Marka rogacza, o czym oczywiście wszyscy wiedzą oprócz niego. Merlin czknął, a król Artur przyjrzawszy się rozrzuconym szatkom oraz oparłszy pokusie zabrania ze sobą tego czegoś białego z monogramem, uśmiechnął się tylko i ostrożnie oddalił, podtrzymując chwiejnie dotrzymującego mu kroku czarodzieja. Trzeba by sprawić Ginewrze też takie białe, myślał przy tym, a zobaczywszy wychylającego się zza drzewa Modreda rzucił w niego kawałkiem sękatej gałęzi z miną niczego dobrego nie wróżącą.
Polowanie skończyło się szczęśliwie. Jelenia upolowali dwoma jednoczesnymi i niechybnymi strzałami obaj królowie. Mądry Merlin sprawiedliwie rozdzielił okazałe poroże między obu myśliwców. Jechali dumnie do Kamelotu, dzierżąc po jednym wspaniałym rogu każdy. Izolda i Ginewra chichotały, szepcząc coś między sobą, ot, jak to w końcu przecież młode dziewczyny. Wyglądający na nieco zmęczonego Lancelot drzemał w kulbace. Tristan też wyglądał jakoś nieszczególnie dziarsko. Modred miał minę bardziej ponurą niż zwykle, Frocyn zgrzytał zębami tak, że koń dzielnego Galahada stanął dęba. Wśród wracających nie było Brangien i Merlina. Trzeba powiedzieć, że do dzisiaj nie wiadomo, czy dzielna ta dwójka z nadzwyczajną bystrością pozamieniała ubrania obu zakochanych par, czy też podobieństwo dźwięków wydawanych przez wilgi i drozdy zwiodło czarne charaktery Modreda i Frocyna. W gruncie rzeczy nie jest to chyba takie ważne. Grunt, że wszyscy, prócz oczywiście obu zawistników, bawili się tego dnia znakomicie.
Dodaj komentarz