Pieśń nad pieśniami
Kiedy dzielny podróżnik i odkrywca Jan Saracen Dzięcielina dopływał do białych brzegów Antarktydy, jeden z okrętowych majtków wskazał mu, odcinające się od śniegu i lodu, czarne sylwetki pingwinów. Ptaki widoczne były z daleka, musiały więc być duże i Jan Saracen przypuszczał, że należą do gatunku pingwinów cesarskich, dość w tym konkretnym przypadku wyrośniętych. Statek płynął bardzo powoli, z trudem przedzierając się przez ściskające go ze wszystkich stron lodowe kry. Sylwetki pingwinów zdawały się nie przybliżać i podróżnik z pewną niecierpliwością czekał, tak na potwierdzenie swoich przypuszczeń, jak i na dotknięcie własną stopą tajemniczego, pustynnego i bezludnego szóstego kontynentu.
Jan Saracen Dzięcielina nie miał szczęścia urodzić się w czasach Krzysztofa Kolumba czy choćby Jamesa Cooka i szczerze bolał nad tym, że nie będzie mu dane odkryć czegoś, co zapełniłoby białe plamy na mapie świata. Z owymi białymi plamami wiązał się poniekąd fakt, że Jan Saracen został podróżnikiem. Otóż jako dziecko otrzymał w imieninowym prezencie mapę, na której owych białych plam było sporo. Jako chłopiec inteligentny domyślił się, że owe puste miejsca muszą przedstawiać nie odkryte jeszcze kraje i lądy. Rozpaliło to jego bujną wyobraźnię i wiele czasu spędzał odtąd na marzeniach o tych nieznanych nikomu obszarach, widząc siebie jak przemierza je pierwszą cywilizowaną stopą. Wtedy to właśnie postanowił zostać podróżnikiem i odkrywcą i nie zmieniło tego postanowienia nawet pierwsze, dość bolesne odkrycie, poczynione w starszych klasach szkoły podstawowej - że białe plamy na jego mapie były efektem brakoróbstwa, niedopatrzenia drukarza czy wadliwego funkcjonowania maszyny.
Antarktyda przedstawiana w atlasach i na globusach jako biała przestrzeń, istniała nadal w jego podświadomości niby terra incognita, choć oczywiście na płaszczyźnie świadomej nie miał wielkiej nadziei na znalezienie tam czegoś, czego by już ktoś przed nim nie odkrył. Jako ukryty fantasta liczył po cichu na to, że może jeszcze kiedyś w życiu postawi jako pierwszy nogę na nieznanej planecie, ale stan współczesnej techniki i jakby ostatnio mniejsze wśród obywateli Ziemi zainteresowanie innymi światami, bezlitośnie obdzierały go ze złudzeń. Chcąc nie chcąc, musiał podążać ścieżkami wydeptanymi przez innych i nie pocieszało go, że ślady Amundsena czy Scotta przysypał na Antarktydzie już niejeden śnieg. Mając jednak niepoprawną naturę ciekawego świata dziecka, potrafił się cieszyć jedynie tym, że oto właśnie jest tam, gdzie go przedtem nie było i sam dla siebie odkrywał coraz to nowe Ameryki.
Tymczasem pingwiny nadal były widoczne tylko w zarysach, a zamarznięte szkło lunety nie pozwalało, choćby pozornie, przybliżyć ich pełnego wizerunku. Od pewnego czasu Jan Saracen Dzięcielina odnosił wrażenie, że przez trzask, łamiącej się pod naporem stalowego okrętu, kry, dobiegają go dźwięki jakiejś melodii. Początkowo skłonny był sądzić, że mu się wydaje, albo, że to spowodowana pustką oceanu i kontynentu dźwiękowa fatamorgana, ale dźwięki nie ustawały i z szybkością sunącego jak stalowy żółw statku, stawały się jakby głośniejsze. Może to mi w duszy gra ? - Zastanowił się Jan Saracen, lecz mimo romantycznego usposobienia nie miewał jednak dotąd podobnych omamów. Muzyka dobiegała jakby z Antarktydy i w pewnym momencie podróżnik rozpoznał nawet fragmenty "Pieśni nad pieśniami" Giovanniego Pierluigiego Palestriny ; Jan Saracen Dzięcielina bywał w wolnych chwilach melomanem, stąd dorobek twórcy polifonicznego stylu wokalnego a cappella nie był mu obcy.
Kiedy śpiew stawał się coraz wyraźniejszy, podróżnik skłonny był jeszcze sądzić, że to któryś z marynarzy nastawił radio, ale to nie było jednak to. Załoga zresztą też zaczęła zaciekawiona nadstawiać uszu i gromadzić się na pokładzie. Jakiś zabobonny wilk morski obracał się co jakiś czas za siebie i pluł przez lewe ramię, tak, że Jan Saracen musiał się nieco przesunąć i w ten sposób znalazł się obok pierwszego oficera.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał podróżnika zaintrygowany matros. Jan Saracen nie umiał znaleźć odpowiedzi. Pozostawało czekać, aż statek przybliży się do lądu i mieć nadzieję, że wtedy się wszystko wyjaśni. Tak też się stało. Otóż gdy ziemia była już na tyle blisko, że można było dokładnie zobaczyć pingwiny, okazały się one ustawionym w kilku rzędach chórem męskim, którego członkowie ubrani w nienagannie skrojone czarne fraki rzeczywiście śpiewali, to właśnie, co wcześniej rozpoznał podróżnik - Tota pulchra es, amica mea, et macula non est in te - rozlegało się w białej, śnieżnej przestrzeni. Jan Saracen Dzięcielina zaskoczony był tym, co widział i słyszał, w tym samym stopniu, co załoga okrętu.
- Co oni śpiewają? - zapytał Pierwszy.
- Cała piękna jesteś kochanko moja... - zaczął tłumaczyć podróżnik.
Statek w końcu przybił do brzegu. Jan Saracen pobiegł, ślizgając się po lodzie i potykając o lodowe bryły, w stronę śpiewających mężczyzn. Właśnie skończyli.
- Panowie - zaczął zdyszany podróżnik i nie bardzo wiedział o co właściwie pytać. Co tu robią? Skąd się wzięli? Dlaczego akurat tu? Stanął przed dyrygentem z otwartymi ustami i niemą ciekawością w oczach.
- A co? - puścił do niego oko dyrygent - robimy wrażenie?!
Dodaj komentarz