Rok 1543 Maciej Zbigniew Świątek
Maciej Zbigniew Świątek
- Marychna! Ażeż wciórności! Mówiłem, ukręć łeb temu kogutowi, bo się drze za wcześnie i przez niego niewyspany chodzę - krzyczał tęgi szlachcic, spuszczając jednak stopy na drewnianą podłogę izby i siadając na łożu.
- A dyć dobrze pieje - odpowiedziała Marychna z czeladnej - ino ćma dzisiaj, bo chmury i słonka nie widać.
- Dobrze, dobrze - zrzędził szlachcic - a dzwonów na jutrznią jeszcze nie było.
- Zaś by były - roześmiała się Marychna - ostatni raz pleban zadzwonił na czas łońskiego roku, kiedy mu się Tatarzyn przywidział, a to nie był żaden Tatarzyn ino Jaksa Zza Lasa, ten co mu się w głowie przewróciło po naukach księdza Kopernika i teraz chodzi po nocy i w gwiazdy poziera. Jak wtedy pleban za sznur szarpnął to dzwon urwał i ten o mało by mu na głowę zleciał. Od tamtej pory nie dzwoni, chociaż chłopy gracko dzwon z powrotem zawiesiły i teraz jak spadnie, to chyba z całą dzwonnicą.
- Ty Marychna dub smalonych na poświęcone osoby nie wygaduj - upomniał szlachcic - a koguta zarżnij i tak. Pan Kochanowski u nas stanie w drodze do Lublina. Trzeba go godnie podjąć.
- Tak jak on Waszą Miłość w Czarnolesie - fuknęła Marychna - z gębą spuchniętą żeście przyjechali i gdyby nie stara Antonicha to byście gębę do dziś mieli jak wieprzek.
Szlachcic powoli ubierał się.
- Pan Jan chciał dobrze - tłumaczył - tylko na tej lipie, pod którą biesiadowaliśmy rój pszczeli właśnie usiadł. A Antonichę obroniłem jak ją chłopy chcieli spalić za to, że wiedźma.
- A bo że wiedźma, to wiedźma - odpowiedziała Marychna - ale mądra, uroki odpędza, leczyć umie, a krowom mleko odbiera tylko przed Wielką Sobotą. Ksiądz Kopernik większe od niej bezeceństwa wygaduje, a spalić go nikt nie chciał. Źle się dzieje prostemu ludowi, jak pan Modrzewski mówił, kiedym mu o tej czarownicy opowiedziała.
- Ty Marychna za dużo gadasz - powiedział szlachcic - gorszaś od tego koguta i uważaj bo...
- Niech mnie Wasza Miłość nie straszy, bo ja nie bojaźliwa - nie przejęła się Marychna - beze mnie cały dobytek by w rok zmarniał, a z was by też nic nie zostało.
- Karku ci nie skręcę - mówił dalej szlachcic wchodząc do czeladnej - bo mi grosza za ciebie szkoda by było dać, ale uważaj, bo się ożenię.
- A żeńcie się - machnęła ręką Marychna - dobrze by wam to zrobiło. Wzięłaby was baba w obroty, to byście nie mieli ochoty wylegiwać się i do późnej nocy nad księgami siedzieć. Poplącze się wam od tego jak Jaksie.
Szlachcic usiadł przy stole, na którym Marychna rozstawiała naczynia ze śniadaniem. Dni widać zaczynały się tu podobnie. Pianie koguta, zrzędzenie szlachcica, przekomarzania się Marychny. Ot, zaczynał się kolejny zwyczajny dzień, w którym według nauk księdza Kopernika Ziemia miała obrócić się dokoła swej osi.
Po śniadaniu pan Wojciech, bo takie było imię szlachcica. Wyszedł przed dwór. Popatrzył gospodarskim okiem wokoło, starając się jakby wyjrzeć poza zamykające widok gumna, postąpił krok do przodu i uczuł jak but jego zagłębił się w coś miękkiego i śliskiego, co do czego nie było najmniejszej wątpliwości czym jest.
- A żesz wciórności - zaklął po swojemu.
- A bo to jaśnie pan zawsze daleko pozierają, a pod nogi nie patrzą - odezwał się młody parobek niosący właśnie naręcze siana do stajni.
- Ty Maciek nie rezonuj - burknął szlachcic - daj lepiej wiecheć, żeby buta obetrzeć.
- Kiedy ja nie rezonuje - mówił Maciek podając posłusznie wiązkę siana - ino tak to już jest, kiedy się człowiek zapatrzy na coś dalekiego. Wiem, bo jak gapiłem się onegdaj na Zofkę piorącą giezła, tom sie wykopyrtnął o świniaka, co pod same nogi mi podlazł. A Jaksa co to patrzy w niebo to taki umorusany jak nieboskie stworzenie chodzi, bo co i raz nogami się nakrywa. Dziwno mi, że ksiądz Kopernik zawsze ochędożony jest, kiedy przyjeżdża. Widać musi mądry jest zaiste.
- Ile ja razy mam powtarzać - gderał szlachcic czyszcząc but - żeby mi Iwanko nie przepędzał krów wedle ganka? Złoję mu kiedy skórę, że go rodzona matka nie pozna.
- To wszystko przez to, że zwyczajne są dojenia Marychny - tłumaczył Maciek - zawsze pode dwór lezą, bo ją tam widać czują i zawsze któraś nawali, chocia je Iwanko po tyłkach leje. Żywina też swoje przyzwyczajenia ma.
- Idź ty Maćko już lepiej do stajni - westchnął pan Wojciech - wszystko przez pana Andrzeja i księdza Kopernika - mruczał dalej pod nosem - Ilekroć u mnie stają, to gadają z kmiotkami jak z równymi i całą czeladź mi rozpaskudzili. Tylko patrzeć jak taki Maciek zacznie książki pisać, a Jaksa ucieknie do Krakowa na akademiją. Mało to było kłopotu drzewiej z tym Janikiem, co mu zdaje się Klemens było? Wyuczył się i rymy po łacinie składał. Czy to ja będę musiał niedługo w polu robić, a parobczaki tymczasem o naukach i poezji rozprawiać będą? Cały porządek tego świata się przewraca. Widać naprawdę ziemia jest okrągła i ustać na niej po ludzku nie można.
- A cóż tam sąsiedzie burczycie pod nosem? - pan Wojciech usłyszał nagle. Podniósł głowę i zobaczył gospodarującego niedaleko bo w Nagłowicach pana Mikołaja.
- A bo wżdy jednemu pomarańcz, a drugiemu gówno - rozsierdził się nagle. - To właśnie tacy jak waść mi chłopów psują swoimi mądrościami. Pyskują mi chamy od samego rana, a co jeden to rezolutniej.
- Widać panie Wojciechu, żeście lewą nogą z łoża wstali - powiedział wesoło pan Mikołaj.
- Którą wstałem nie pomnę - chmurzył się dalej pan Wojciech - ale żem lewą w łajno wdepnął to prawda.
- Bogaci będziecie - śmiał się pan Mikołaj - ludek prosty w to wierzy, a ludek prosty swój rozumek ma. Nie narzekajcie sąsiedzie, tylko rozejrzyjcie się jaki piękny dzionek nastaje. Słoneczko zza chmurek wyziera i koło południa niebo już niebieściutkie będzie, krówki porykują z zadowolenia, kurki gdaczą, widać jajec przybędzie, ptaszki świergocą, kmiotkowie podśpiewują...
- gówienka śmierdzą - wpadł sąsiadowi w słowo pan Wojciech.
- A choćby i - zgodził się pan Mikołaj - toż to swojski zapach i bez tego ani zboża by nie urosły, ani kapusta, ani te warzywka, co je królowa z Italii przywiozła. Poczciwy to zapach i dobrze plonom wróży. Ale przyszedłem do was Panie Wojciechu z czym innym.
- A widzę - mruknął pan Wojciech - że coś tam za pazuchą chowacie. Jak to wódka to poczekajcie panie Mikołaju do wieczora, bo jak ja sobie rano popiję, to mi się już niczego robić przez dzień cały nie chce.
- Przyjdzie czas i na wódeczkę - mówił tajemniczo pan Mikołaj - zwłaszcza, że mi śliweczki łoni obrodziły i naciągają grzecznie w gąsiorkach, ale to mocniejsze od gorzałki, to co mam.
- No to nie trzymajcie mnie już w ciekawości i pokażcie - zainteresował się pan Wojciech.
- A ot co - powiedział pan Mikołaj i wyjął z zanadrza niewielką książeczkę, dopiero co widać z oficyny drukarskiej przywiezioną, bo zapach świeżych kart dotarł mocno do nosa pana Wojciecha.
- A to jednak dobrze mi się dzień zaczyna - oczy zapłonęły panu Wojciechowi - pokaż no waść tę nowość tu zaraz... Albo nie, do komnat wejdźmy, a i ręce zaraz obetrę bo mi po śniadaniu i tym krowim paskudztwie kleją się nieco.
Weszli do izby. Marychna statki właśnie ze stołu zbierała, a jak zobaczyła pana Mikołaja, westchnęła tylko i ścierką machnęła.
- To tak mnie Marychna witasz? - pokiwał głową pan Mikołaj.
- A bo widzę, że już dziś nijakiej roboty nie będzie - odpowiedziała zrezygnowana - przegadacie pewnikiem cały dzionek, a że nikt gadać o suchym pysku nie lubi, to zaraz mnie do komory po gorzałkę poślecie. A potem ino Pan Bóg wiedzą, co wam się nawydziwia. Ostatnio toście na gumno leźli, bo do gwiazd wam bliżej było, ale to i tak lepiej, żeście do studni nie zaglądali, bo skończyło się, że chłopy was obydwu wyciągać musiały.
- Ty się Marychna z naukowych doświadczeń nie śmiej - powiedział poważnie pan Mikołaj. Wiedza wymaga poświęceń, nie daje mi spokoju, że wasz gospodarz choć grubszy równo ze mną w wodę rymnął, a przecie o nic się nie zaczepiłem po drodze. Trzeba będzie z księdzem Kopernikiem o tym pogadać, ale mówili przejezdni, że zachorzał niedawno...
Marychna przeżegnała się.
- A żeby go Pan Bóg w dobrym zdrowiu zachował - westchnęła - gdyby to nasz jegomość taki mądry i ludzki był.
- A gadacie i gadacie - przerwał rozmowę pan Wojciech - a mnie aż z ciekawości skręca, co też za księgę waszmość Mikołaj przynieśli. Dawaj ją waść, a ty Marychna biegiem przynieś tej śliwkówki, co ją w tyle za innymi gąsiorami trzymam. Zobaczymy czy wasza - spojrzał na pana Mikołaja - będzie lepsza.
Marychna nic już nie powiedziała i wyszła. Pan Mikołaj książkę na stole położył, a pan Wojciech z nabożeństwem przysiadł na ławie palec poślinił i księgę otworzył.
Krótka rozprawa między trzema osobami: panem, wójtem a plebanem, którzy i swe, i innych ludzi przygody wyczytają, a takież i zbytki, i pożytki dzisiejszego świata
- Patrzcie - zdziwił się pan Wojciech - po naszemu napisane. Czyli to znowu pan Biernat? Nie, nieznany ktoś - Ambroży Korczbok Rożek - znacież go, panie Mikołaju.
- Troszeczkę - uśmiechnął się pan Mikołaj - bo to dziwny człowiek. Ile razy zdaje mi się, żem go przejrzał, to coś nowego wymyśla i w głowie miesza.
- Sąsiad to nasz czy z daleka? - dopytywał się pan Wojciech jednocześnie zerkając w tekst.
- Bliższy waści niż myślicie - uśmiechał się nadal pan Mikołaj.
- Tylko mi nie mówcie, że to jakiś mój Maćko, albo Iwanko wzorem Klemensa od Janików poszedł - sarknął pan Wojciech.
- Rzadko jeszcze kmiotkowie z nauk korzystają - westchnął pan Mikołaj - szlachcic jest ów Rożek i zamożny nawet.
- A to i Pana Boga pochwalić - uspokoił się pan Wojciech - ale to jakby u nas się działo roześmiał się nagle - posłuchaj waść - Miły wójcie, co sie dzieje! Aboć to sie ten ksiądz z nas śmieje? Mało śpiewa, wszytko dzwoni, msza nie bywa jako łoni... - toć o tym właśnie rozmawiałem dziś z Marychną.
Zaczytał się pan Wojciech, a pan Mikołaj tylko uśmiechał się i palec na ustach położył, kiedy Marychna z gorzałką weszła.
- O nas - sapał tymczasem pan Wojciech - jak miły Bóg o nas. O tu, jakbym swojego Maćka słyszał - Ksiądz pana wini, pan księdza, a nam, prostym, zewsząd nędza! - Toć to Maćko tak rezonuje odkąd mu pan Modrzewski klepki we łbie powywracał. Ten Rożek musi być z naszej okolicy, jeno mi dziwno, żem nigdy o takim nie słyszał. Pustelnik jaki czy co?
- A nie będę was już dłużej panie Wojciechu zwodził - roześmiał się pan Mikołaj - ten Rożek właśnie siedzi teraz przed wami i się śmieje.
- A niechże was - pan Wojciech wybałuszył oczy - wyście to napisali?
- A jakoś takoś samo mi się napisało - zaczerwienił się pan Mikołaj - wstyd mi tylko, że takie to nieporadne, a bo to i rymarz z bożej łaski i nasz język nie nawykły jeszcze do liter, ale dziwno mi pisać o naszych sprawach po łacinie.
- To prawda - powiedział opanowując zadziwienie pan Wojciech. Nie gorszy nasz język od toskańskiej mowy, a przecie w niej o niebie Dante pisał. Wybaczcie tylko moje zdziwienie, powinienem się domyślić, boć was znam, ale ten Rożek mnie zwiódł.
- Wstyd mi było pod oćcowym mianem pismo drukować, niepewne to jak pierwsze kroki niemowlaka. Nazwałem się Rożek, że niby to z lekka bodę i kłuję...
- Tam wstyd - żachnął się pan Wojciech - toż ja bym się i przypieczętował pod takimi rymami, gdyby mi tylko do głowy zechciały przyjść!
- Miło mi to słyszeć - zaczerwienił się znowu pan Mikołaj i gorzałki łyknął - może to co teraz skrobię podpiszę prawdziwie.
- To jeszcze coś piszecie? - pan Wojciech nie mógł wyjść z podziwu.
- Takie tam...
Panie Mikołaju... nie wiem, co powiedzieć - dumny byłem, żem pana Jana Kochanowskiego łacińskie poezje czytał i z autorem miód pod lipą piłem, ale że mnie niegodnego zaszczyt spotyka innego wielkiego poetę mieć za sąsiada to ponad moje zrozumienie ... Marychna! - zawołał wielkim głosem - węgrzyna przynieś, tego najstarszego, co w samym kącie w omszałej butelce leży!
*
Zmierzch zapadał. Iwanko bydło z pastwiska do zagród pędził, Maćko wieczorną strawę koniom do stajen niósł, Jaksa z głową podniesioną w niebo przez pola szedł. Marychna wyjrzała na ganek, żeby szlachciców na wieczerzę zawołać. Spojrzała i przeżegnała się. Pan Wojciech i pan Mikołaj na płocie wysokim siedzieli i przekrzykując stado wydziwiających pod nimi gęsi krzyczeli wniebogłosy:
- A niechaj narodowie wżdy postronni znają,
iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają!
Dodaj komentarz