Świnia
To nie świnie wymyśliły chlew. Kiedy leżę na zasranej słomie i patrzę na uwalany gnojem ryj wuja wystający z sąsiedniego kojca, mogę tylko ubolewać nad upadkiem naszego gatunku, tylko cierpieć nad moją degradacją, tylko przeżywać ból upodlenia, pozbawienia godności, nawet praw, którymi cieszą się na tym świecie inne zwierzęta, zwłaszcza domowe.
- W końcu świnia jest też zwierzęciem domowym - mówi wuj - cóż, że rzadko zabierają nas na salony w innej postaci niż takiej czy innej wędliny lub mięsa. Udomowiono nas, albo udomowiłyśmy się same, może w poszukiwaniu jakiegoś ludzkiego ciepła, jakiegoś bliższego kontaktu z osobą inteligentną. Niejeden człowiek ma w domu tak jak my tutaj, a są przecież i tacy, którzy zawiązują nam kokardki i trzymają w pokojach.
- I oto filozofia głupiego wieprza - odzywa się kuzyn z lewej - miłość do człowieka, uznawanie jego wyższości, a przecież to ludzie zbliżyli się do nas i dzięki nam przestali pożerać się wzajemnie. Tacy jak ty, wuju, podłożyli się tej nagiej małpie i wymyślili świński raj na ludzkim stole, na który trafiamy po śmierci. Ty nawet wierzysz, że mógłbyś dostać się tam za życia.
- Lepsza nawet taka religia od ateizmu - odpowiada wuj - pewnie, że lepszy judaizm albo hinduizm, ale oni gorzej karmią, więc chrześcijanie mają swoje dobre strony. Jeśli nie żresz za dużo, możesz nawet dłużej pożyć, ale w końcu stanie się składnikiem jakiejś tkanki człowieka, który cię zje, podnosi jakoś nasz poziom rozwojowy. Wszechświat jest cierpliwy i ma czas, im więcej ludzie będą nas zżerać, tym prędzej w nas się właśnie przekształcą. Możesz sobie nie wierzyć w nic gówniarzu, ale świnie i tak w końcu zatryumfują. Wygramy poprzez nasze szynki, jak zwyciężają podbite narody, których kultura obezwładnia w ostatecznym rozrachunku zdobywców.
- A ty możesz sobie wierzyć - powiada kuzyn - chociaż twój sposób myślenia stawia najwyżej w hierarchii wągry i inne świństwa, im mniejsze, tym pewniej połykane przez wszystko, co większe. Ta wiara pozwala ci leżeć i gnić w lenistwie, nie zmusza do jakiegokolwiek wysiłku, uprawomocnia twoją bierność i czyni życie znośniejszym, może w ogóle możliwym? Uważasz się za pępek świata i sądzisz, że ta twoja pępkowość w końcu zatryumfuje, tylko dzięki sobie samej. Oszukujesz się, tumanisz innych, ułatwiasz życie naszym oprawcom. To filozofia śmierci, zgody na podporządkowanie dominującej rasie tylko w złudnej nadziei, że pokonamy ją jako gatunek. Z punktu widzenia jednostki to tragiczna wiara, wiara rozpaczliwa, wiara pokonanych, wiara sankcjonująca nie wiedzieć przez kogo ustalony obecny porządek, pogrążająca nas w nieświadomości zbiorowej, łagodząca ból bycia wykastrowanym i przeznaczonym na rzeź.
- Nie ma nic bardziej żałosnego - mówi wuj - od zbuntowanej świni. Oto zgubny wpływ orwellowskiej bajki. Moja wiara bierze się z istoty mojego świńskiego jestestwa, jest zgodna z moją naturą myśliciela, z korzeniami mojego pochodzenia, z dziadami i pradziadami, których ciała połączyły się z ciałami ludzkimi i nadal powoli pracują nad wypełnieniem człowieka świnią, nad doszczętnym ześwinieniem go. Orwell mój drogi był człowiekiem i jego zbuntowana świnia nie jest niczym więcej, jak tylko wytworem ludzkiej wyobraźni. Naśladuje człowieka, upodabnia się do niego, ale nim nie zawładnie, to właśnie człowieczeństwo zawładnęło w końcu świństwem, zdominowało je. W mojej wizji ostateczności nie ma nic innego poza jednym, wielkim, zajmującym całą życiową przestrzeń świństwem. Nie zauważasz drogi kuzynie, że nawet jahus Swiffta, choć podobny do pozorów jakie sprawiamy my świnie narzuconą nam egzystencją, to również postać wymyślona przez człowieka nie dostrzegającego różnicy między ideą a jej cieniem, dodatkowo cieniem zafałszowanym przez egzystencję. Podobnie z bajkami o świnkach trzech, miss Piggy i innymi ludzkimi kłamstwami, produkowanymi przez ludzi dla ludzi, ku ludzkim uciechom i morałom, względnie jakiemuś samoistnemu fenomenowi literackiemu, jakiejś skonkretyzowanej duchowości, o której posiadaniu człowiek jest przekonany, z którego to przekonania stara się uczynić pewnik. W jakimś sensie jedyny to dla niego ratunek, kiedy nasze świństwo wyprze jego człowieczeństwo właśnie w tę transcendencję.
A dziś? A jutro? - zawołał kuzyn - cóż mi po wierze w dominację, jeśli nie nastąpi ona nawet pojutrze, skoro jej nie dożyję jako ja, jako to czym jestem i czym być byłoby mi dobrze, gdyby nie brud tego chlewa, gdyby nie zadrutowany ryj, gdyby nie świadomość nadchodzących ludzkich świąt i rzeźnickiego noża? Wiara ma być mi pociechą, pokora ulgą, pogodzenie z tym jak jest wytchnieniem? A ja jestem świnią stojącą nad perłą, która nie ma dla mnie znaczenia. Staram się żreć mało, żeby zarżnęli mnie jak najpóźniej, bo cholera nie znam innej rzeczywistości poza tym zasranym chlewem, a świadomość tego zasrania nie czyni mojej chęci do życia nawet w najmniejszym stopniu słabszą. Owszem jestem estetą i muszę w ostateczności głosić pochwałę brzydoty, śnić jakieś opozycyjne piękno, jakiś antychlew, być filozofem, poetą, artystą, by wznieść ryj ponad smród, ślepia ponad drewno kojca, myśl ponad głoszony przez ciebie zabobon. Moja wieczność jest tylko po to, by móc przeżyć następny dzień, nie dążę do niej, a tylko do jutra, a jutro będę dążył do jutra następnego i tak codziennie, tak długo jak się da. To jest właśnie moja prawda zwyczajnej świni, świni ograniczonej sobą i rzeczywistością. Nawet nie wychodzę poza siebie, nie utożsamiam się z Syzyfem, nie dążę do heroizmu, chcę żyć i nic więcej.
Patrząc na wuja i kuzyna właściwie nie dostrzegałem żadnej różnicy. Obaj leżeli w swoich kojcach, żarli te same pomyje, wydalali je w tym samym poczuciu ulgi i odrazy. Odmienność ich wewnętrznego bogactwa nie rzucała się w oczy, nawet jeśli objawiała jakąś odczuwalną odmiennością w otaczających ich aurach. Widziałem tylko dwa wieprze, chyba nie dość jeszcze spasione, by pozbawić mnie w najbliższym czasie swojego towarzystwa. Artyzm kuzyna i mistycyzm wuja były wyłącznie ich wewnętrznościami, może posiadały jakieś walory smakowe, które kiedyś we właściwy lub niewłaściwy sposób ocenią ludzie. Może na oko wuj wydawał się mimo wszystko jakoś szczęśliwszy, mniej zestresowany, ale i niestety grubszy, co w równym stopniu przybliżało go do dołożenia swojej cząstki w dziele zeświniania ludzi, w jakim szczupłość pozwalała kuzynowi na dłuższe cieszenie się świńską doczesnością. Nie umiałem wybrać między ich poglądami. Zarówno jedne jak i drugie wydawały mi się niewystarczające, nie gwarantując mi ani poczucia bezpieczeństwa ani czegoś więcej, co by powodowało moje zadowolenie. Byłem taką samą świnią, musiałem egzystować jak kuzyn, a jeśli wiara wuja była prawdziwa, to określała również i moją misję, nawet bez mojej wiary. Wspólnota losu w planach szczegółowym i ogólnym prowadziła mnie tylko do stwierdzenia, że przecież choć już zarżnięto tyle świń, to właściwie nic cię nie stało, więc mogą zarżnąć i mnie. Nie będę ani pierwszym ani ostatnim, zaginę w niepamięci wszystkich przeszłych, przyszłych i obecnych świń i wobec tego wszystkiego nie mogłem wykrzesać z siebie nic ponad poczucie zagubienia i bezradności. Znajdowałem się w tym konkretnym tu i teraz, ale nie widziałem w tej chwilowej teraźniejszości wyjścia z egzystencjalnych impasów. Mimo świadomości własnej linii życia, mimo naturalności podążania nią, nadal tkwiłem w zasranym przez nas, choć zbudowanym przez ludzi chlewie, bez realnych szans na zmienienie swojego położenia. Nawet jeśli kiełkowało we mnie jakieś mające się nagle objawić oświecenie, nawet jeśli coraz wyraźniej docierało do mnie to, iż wiem, że nic nie wiem, nie wynikało z tego nic. Byłem jeszcze młody i mogłem mieć nadzieję, że jeszcze wyniknie, ale kiedy znów popatrzyłem na wuja i kuzyna...
Dodaj komentarz