Krowa
Wstałem rano, żeby wydoić krowę. Zwykle robiły to siostra albo matka, w ostateczności brat, ale pomyślałem sobie - niech tam zrobię rodzinie niespodziankę. Nie lubiłem rano wstawać, ale tego dnia jakoś tak samo mi się obudziło, więc pomyślałem o tej krowie.
Krowa była stara i niewiele było z niej do wydojenia, Pomyślałem więc też, że jak już ją wydoję, to się napiję mleka. Najwyżej nie starczy dla brata, albo dla matki. W końcu kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
Podstawiłem wiadro pod Mućkę i zacząłem. Wymię miała suche, a cycki cienkie, ale sikało z nich jakoś jakby mocniej niż zwykle. Pewnie się nażarła trawy od sąsiada, bo nasza była marna, choć od tamtej dzieliła ją tylko miedza. Doiłem jednak i doiłem, a w Mućce jakby nie ubywało. Od przybytku głowa nie boli, jak mówią. Zapełniłem wiadro, napiłem się porządnie i dodoiłem znów do pełna. Wiadro zaniosłem do kuchni, a potem poszedłem za stodołę.
Długo coś mnie trzymało, pewnie po tym mleku. Kiedy wróciłem na podwórko, zobaczyłem siostrę z pełnym skopcem.
- Ojciec chyba wiadro w studni utopił - powiedziała - bo nigdzie nie ma.
- Nie ma, bo nadoiłem je z Mućki i wstawiłem do kuchni - wyjaśniłem.
Siostra popatrzyła na mnie z ukosa. Zdziwiła się, że wstałem tak rano i zastanawiał się czy ze mną wszystko w porządku.
- Co się gapisz? - powiedziałem - idź sprawdź, może Mućka zwariowała, ale jest z niej pełne wiadro i skopiec.
Poszła sprawdzać, a tymczasem z chaty wyszła matka i poszła do obory. Patrzyłem, co się stanie. Nie było wiadra i skopca, ale znalazła miskę i zapełniła ją z Mućki po brzegi. Potem jeszcze brat dodoił garnek. Ojciec do krowy się nie dotykał, ale jak wstał i zobaczył nas wszystkich nad pełnymi mleka naczyniami, podrapał się w głowę.
Poszliśmy całą rodziną do obory i dla próby zapełniliśmy jeszcze koryto.
- Musi jakiś cud - powiedziała matka.
- Abo ten nawóz, co go przewiało przez miedzę - zastanawiał się ojciec.
Nie myśleliśmy jednak długo, bo i o czym? Co innego jakby Mućce odjęło, ale jeśli przybyło? Nie mówiliśmy też nic nikomu, bo i po co? Jeszcze by kto struł bydle, albo ukradł. Ludzie są, jacy są. Zresztą nie było wiadomo, czy to już tak będzie, czy tylko raz się przydarzyło.
Po kilku dniach wyszło na to, że na stałe. Mućka wyglądała tak jak przedtem, chuda, koścista z boleściwym spojrzeniem, ale leciało z niej jak z wodociągu, co go sąsiad sobie założył. I to o każdej porze. Po tygodniu ojciec kupił drugie wiadro, ale nie wyglądał na zadowolonego.
- Drogie to wiadro - narzekał - a i jakby było jeszcze jedno, to też by nie wystarczyło. Z Mućki można by tak bez przerwy.
Nie byliśmy tego jednak pewni. Można by ją puścić na trawę i doić nawet jakby żarła, ale mogłoby się przecież nagle skończyć. Mućka to nie rzeka - rozumowaliśmy. Jednak po jakimś czasie ze sprzedanego mleka odłożyliśmy na trzecie wiadro.
Trochę to zaczęło być uciążliwe. Dojenie to nielekka robota, a potem jeszcze zanieść trzy wiadra do skupu. Zwykle matka i siostra doiły, a ja z bratem nosiliśmy. Ojciec przyglądał się i myślał.
Wymyślił, że najprościej byłoby zaprowadzić krowę do skupu i doić na miejscu. Tyle, że ludzie by się zwiedzieli, więc nie był to dobry pomysł. Trochę to ojca zgryzło.
Po prawdzie gryzło nas wszystkich. Z Mućki byłby taki pożytek jak ze stu krów, albo i większy, a my mieliśmy tylko trzy wiadra, skopiec, miskę, garnek i koryto. Tyle dobra się marnowało.
W dodatku ludzie już zaczynali gadać, że coś nie tak, bo niby skąd trzy wiadra z jednej krowy? Tak to sprawy nie dało się dłużej utrzymywać w tajemnicy. Powiedzieliśmy co i jak.
Humory nam się trochę poprawiły, bo inni teraz zaczęli się gryźć, zwłaszcza sąsiad. Mućki trzeba było jednak pilnować, więc przynieśliśmy snopek do obory, żeby i w nocy nie spuszczać krowy z oka.
Z mleka starczyło jednak już wkrótce na baniak i to taki z kółkami. Ojciec kręcił głową, że droższy, ale kupiliśmy. Do baniaka wchodziło dziesięć wiader i obracaliśmy z nim do skupu i do obory kilka razy dziennie. Mogliśmy częściej, ale po południu skup był zamknięty.
- Bo to miastowe prowadzą - zgrzytał zębami ojciec - urlopy sobie robią i inne wolne.
Powoli jednak układało się, tyle że właśnie powoli. Kupiliśmy większy baniak, potem jeszcze większy. Ledwośmy go z bratem pchali. Mućki nie było co prowadzić do skupu, bo musiała przecież żreć. Zaczęliśmy myśleć o samochodzie i cysternie.
Tu jednak pojawił się jeszcze jeden kłopot. Z Mućki leciało bez przerwy, ale jak to z cycka, po trochu. Elektryczna dojarka też niewiele przyspieszała sprawę.
- Że też to zawsze człowiekowi wiatr w oczy - biadolił ojciec - przecież jej cycków nie rozepcham. Niby daje bez przerwy, ale mało - tu kopnął Mućkę w zadek. Przestraszył się jednak zaraz, że coś w krowie popsuje i sprał brata, bo mu się akurat nawinął pod rękę.
Cysternę jednak kupiliśmy, choć ojciec poważnie odchorował wydatek. Wykorzystywaliśmy teraz Mućkę optymalnie i więcej wydoić już się w żaden sposób nie udawało.
- A może by ją tak rozmnożyć? - podsunęła matka.
Teraz dopiero zaczęły się problemy. Ano bo to jak cielną doić? A potem to też nie mleko tylko siara lecieć będzie. Kupę czasu i grosza byśmy stracili, a i bo to wiadomo, czy byłaby akurat jałówka? A jałówka zanim będzie mleczna to też potrwa i nie było pewności czy odziedziczy mleczność po Mućce. A jak po byku, albo po cielaku Mućce odejmie? Ojciec nie sypiał, poczerniał i zmarniał.
- Mówili w szkole o kurze, co znosiła złote jajka - powiedział kiedyś brat. Tym ojca niemal dobił.
- Że też, kurwa, na człowieka to tylko nieszczęścia przychodzą - klął i płakał na przemian ojciec. - Takie złote jajko to jak ze dwa Mućkowe tygodnie, albo i trzy - jęczał.
Tłumaczyliśmy mu, że to bajka, ale nie uwierzył. Patrzył na kury sąsiada z nienawiścią, choć niosły się zwyczajnie i nie najlepiej. Na Mućkę też patrzył z nienawiścią.
Powodziło nam się jednak nieźle. Rozbudowaliśmy gospodarkę, dokupiliśmy ziemi. Sąsiadom było do nas daleko. Ojca tylko to trzymało przy życiu. Kiedy jednak rozmyślał o innych wsiach, o miastach za górami i rzekami smutek wyłaził z niego i zaglądał we wszystkie kąty chałupy.
Jakoś tak na wiosnę nie wytrzymał i zatłukł Mućkę siekierą. Zjedliśmy ją bez wielkiego smaku, sama skóra i kości. Właściwie nie ma co narzekać. Odkuliśmy się na Mućce, choć po prawdzie to nikt już z nas nie tylko mleka nie brał do ust, ale i patrzeć na nie nie mógł. Powiadają, że nie zabija się dojnej krowy. Wymyślił to ktoś, kto zapewne nie spotkał się z takim przypadkiem jak Mućka. Co za dużo, to niezdrowo. A jednak, gdyby ojciec wytrzymał jeszcze trochę ... Fakt, że była stara, ale kto to wie, ile by jeszcze pożyła? A tak trzeba się było wziąć do normalnej roboty. Jak to mówią - bez pracy nie ma kołaczy.