Chociaż przez Kraków nie przeszła tego roku żadna zaraza, a wręcz przeciwnie, powietrze było rześkie i mogło co najwyżej przyprawić o katar starą babę, towarzystwo złożone z, jak sami siebie nazywali, pań i panów swawolnych wyjechało na niedaleką wieś, by zabawić się nieco z dala od poczciwych oczu królewskich. Owszem, gorszenie króla bywało czasami nawet zabawne, ale nie na tyle, by mogło się równać ze swobodą mówienia i czynienia tego, na co miało się naprawdę ochotę, a co w pobudowanym niedawno dworze jednego ze swawolników, nikomu nie mogło przeszkadzać, choćby przekroczono nawet granice dotychczasowych biesiad i igraszek. Na wszelki jednak wypadek, zawsze bowiem mogło się gdzieś w pobliżu pojawić nastawione ucho jakiegoś nie należącego do towarzystwa zazdrośnika, postanowiono przybrać inne imiona, co też pozwalało na rozluźnienie podobne do towarzyszącego balom maskowym, kiedy niby to jest się sobą, ale też i kimś innym, na kogo można później zrzucić jeśli nie wstyd za wszystko co się wyczyniało, to przynajmniej część winy.
Po kilku dniach spędzonych przy suto zastawionym stole i nocach, w czasie których miejscem spoczynku - jeśli tak to można nazwać - niekoniecznie były łoża, panie i panowie, zmęczeni nieco, ułożyli się w chłodzie gęstych i pachnących lip i nazywany na czas owej kanikuły Niesławem młodzieniec odezwał się w te słowa:
- Nieprawdą jest jakoby dopiero Włoszka, a lepiej powiedziawszy jej dworki i dworzanie przynieśli na Wawel modę na zabawy i harce, w których miłość niepoślednią odgrywa rolę. Toć jeszcze w Gnieźnie Mieszko nim chrzest przyjął miał żon dwanaście, a nałożnic tyle, że kronikarz przez przystojność pewnie zmilczał ich liczbę. Pogańskie to były czasy, ale i później przecież choćby taki Bolko Gwałtowny niewiastami płochymi się otaczał z czego wielka szkoda dla kraju i samego króla, nie mówiąc już o biskupie, powstała. Lud prosty, a i szlachetniejsi do dziś w noc kupałową folgują sobie, a i w noce inne nie zawsze śpią od samego położenia się w łożu. Mówię to, bo tyle złego ostatnio powiedziano o królowej, że przystoi jej oddać sprawiedliwość, a i wnuki nasze pomyśleć kiedy gotowi, że dziadowie ich bez jajec chodzili i Italczycy dopiero ziemie polskie zaludnili jak należy. Nie przeczę jednak, że włoszczyzna urozmaiciła nie tylko nasze pożywienie, ale i dodała sporo smaku wieczornym ochotom. Stało się to jednak jeszcze nim Bona do Krakowa przyjechała, a jeśli chcecie wiedzieć jak, to posłuchajcie.
Jakieś pół wieku temu, a może nieco dawniej, pewien młokos rycerskiego stanu wybrał się do Italii po nauki. Czego się nauczył, tego nie wiem, ale chyba pilnym był żakiem, bo wróciwszy do Krakowa przywiózł był ze sobą księgę grubą drukiem tłoczoną. Niemała to rzadkość wówczas jeszcze była jako i teraz jest jeszcze. Uczoność żaka jednak widać nie w cenę nie stała, bo w niedługim czasie księgę ową dla reperowania majętności swojej musiał przedać. Miał sługę, zmyślnego sowizdrzała, którego przywołał i powiada:
- Mógłbym księgę mnichom do klasztoru choćby w Tyńcu zawieźć, albo na dwór królewskim synom do edukacji odstąpić, ale nie wiem czy braciszkowie byliby z niej zadowoleni, a ja z kolei, czy bym się cieszył z królewskiej zapłaty. Z Żydami też geszeftów nie chcę, bo łacno się można dać oszwabić, a i z łykami różnie być może. Ty jesteś ćwik i z kupcami gadać potrafisz, a to ci obiecuję, że dziesiątą część zapłaty będziesz mógł sobie zatrzymać.
Sowizdrzał księgę obejrzał, a choć czytać nie umiał ryciny kolorowe powiedziały mu, o co w pismach chodzi. Dodam, że księga w obcej, a i nie łacińskiej mowie napisana była. Wierny sługa poszedł w miasto i wrócił jakoś tak przed wieczorem, przynosząc swemu panu mieszek lubo brzęczący i pękaty. Pan uczciwie wyliczył mu jego należność i z ciekawości zapytał się komuż to za tak dobrą cenę księgę przedał. Sowizdrzał opowiedział, że pewnej bogatej mieszczce, która owdowiawszy niedawno, żyć postanowiła w umartwieniu i cnotę nauki wszelkiej poznać. Jako, że jednak w Akademiją kobiet nie przyjmują, w domu swoim przy rynku siedzi i tajemnice pisma i obcej mowy zgłębia. Zdziwił się nieco pan sowizdrzała i spytał w jaki sposób tę właśnie księgę mieszczka owa uznała za pożyteczną. Sowizdrzał objaśnił, że wdowa całego alfabetu jeszcze nie spamiętała, a języków obcych uczyć się dopiero zaczyna i księga dopiero w przyszłości może być jej przydatna, ale spodobały się jej bardzo ryciny, zwłaszcza, kiedy on nieuctwu swemu pomagając sprytem wytłumaczył jej, że przedstawiają różne sposoby umartwiania się cielesnego i jak dobrze to z rysunków widać, księga przeznaczona jest głównie dla niewiast, bo ich przedstawiono na nich najwięcej. Pan zamyślił się i nie powiedział ani słowa.
W jaki czas potem sowizdrzał przyszedł do niego i zapytał czy nie znalazłby nieco czasu, by spotkać się z wdową, ponieważ chciałaby ona nieco szybciej skorzystać z mądrości księgi niż sama będzie w stanie to uczynić, a on, jak można mniemać, zna język, w którym mądrości te spisano i mógłby niecierpliwie pragnącej je poznać kobiecie służyć objaśnieniami. Oczywiście wdowa gotowa jest za takie lekcje zapłacić, jeśli oczywiście człowiek szlachetnie urodzony nie uzna wdzięczności wyrażonej złotem za obrazę. Szlachcic skrzywił się nieco, bo wyobrażał sobie wdowę jako niewiastę posuniętą w latach, ale że z gotówką było u niego nadal kiepsko, propozycję przyjął.
Następnego wieczoru sowizdrzał zaprowadził go do mieszczki i tu oczekiwała nauczyciela miła niespodzianka, bo spragniona wiedzy białogłowa była nie tylko młoda, ale wcale ładna. Mając nieco sprytu bakałarz czytając przeinaczał nieco tekst, który, czego już się chyba domyśliliście, niezupełnie był zgodny z tym, który przedstawił sprzedając księgę sowizdrzał. Po tym pierwszym wieczorze szlachcica nie trzeba już było zbyt długo zapraszać na następny. Wkrótce też bywał u wdowy regularnie i nawet nie wspominał o zapłacie. Zorientował się też, że niewiasta owa choć była uprzednio mężatką niewielką ma w materii miłosnej eksperiencję, bo jej zmarły mąż będąc starym piernikiem, nie oświecił jej w tym względzie jak należy. I tak wkrótce ujmujący sposób bycia nauczyciela i nieco może naiwna ufność wdowy spowodowały, że oboje postanowili spróbować w praktyce owych ćwiczeń umartwiających, o których z zapałem on czytał, a z całym natężeniem uwagi ona słuchała.
Kiedy doszli już w swej ascezie do niejakiej wprawy, niewiasta oznajmiła, że nie godzi się, aby tak ważne nauki tylko ona jedna posiadła i poprosiła by mogła na następne lekcje przyprowadzić kilka swoich cnotliwych kuzynek i znajomych, by i one mogły zyskać nieco mądrości. Szlachcic najpierw zafrasował się nieco, bo bał się, że któraś z niewiast może ten rozum, którego uczył, posiadać z jakiegoś innego źródła. Uległ jednak namowom wdowy i po następnym wieczorze z ulgą przekonał się, że przyprowadzone przez wdowę dziewczęta były równie jak ona ufne i naiwne.
Znana jest jednak powszechnie gorliwość niewiast z jaką garną się do spraw, które przypadły im do gustu. I tak po pewnym czasie strudzony wykładowca musiał dobrać sobie pomocnika nie mogąc zaspokoić coraz bardziej złaknionych nauk niewiast. Asystentem szlachcica został zmyślny sowizdrzał, który tym razem otrzymywał znacznie większą niż dziesiąta część profitu, ale trzeba przyznać, że pracował z ochotą i wielkim poświęceniem.
Z czasem uczone niewiasty zaczęły zapraszać także innych nauczycieli, dobierając ich zwykle spośród studentów i profesorów krakowskiej wszechnicy. W ten sposób nauka stała się w mieście coraz powszechniejsza, a jej poziom w niczym nie ustępował temu, jakim mogły pochwalić się uczelnie włoskie, niemieckie, a zwłaszcza francuskie.
Niesław skończył. Towarzystwo wielce rozweselone już zaczynało umawiać się między sobą na lekcje podobne do tych, o których była opowieść, kiedy odezwał się druh Niesława, który przybrał miano Zmysława.
- Twoje opowiadanie - zwrócił się do przyjaciela - wcale nie skończyło tematu. Tak się składa, że znam dalszy ciąg historii owej księgi i jeśli wytrzymacie wszyscy jeszcze trochę rozrywki słownej, to jestem gotów wam jej dostarczyć.
Jak to czasami jednak się zdarza, ciekawość przemogła ochotę i towarzystwo odłożyło naukę na później czekając na opowiadanie Zmysława.
- W jakiś czas później - zaczął opowiadać Zmysław - księga owa zginęła z domu wdowy w niejasnych do dziś okolicznościach. Mówiono, że skradł ją ten sam sowizdrzał, który sprzedał ją mieszczce na polecenie swego pana. Inni zaprzeczali i twierdzili, że pewien uczony miał ją na polecenie wdowy przetłumaczyć na nasz język, ale nim zdążył to zrobić ukradli mu ją żacy i sprzedali wędrownemu przekupniowi. Jak było naprawdę tego nie wiem. Wdowie i gromadzącemu się u niej towarzystwu księga nie była już chyba tak potrzebna jako, że poczynili samodzielnie wiele odkryć naukowych i mogli bez trudu napisać podobną, opierając się wyłącznie na własnych doświadczeniach.
Tymczasem na północ od Krakowa żył pewien rycerz okrutny, żelazną prawicą rządzący swymi włościami i w takiż sam sposób wychowujący córkę jedynaczkę, dziewczę młodziutkie i piękne, której urody jednak z powodu srogości ojca świat nie mógł zobaczyć i podziwiać. Wieść głosi, że kiedy rycerz ten był na wojnie, żona jego dopuściła się zdrady małżeńskiej, chodząc do łoża z młodym i urodziwym pokojowcem. Rycerz gdy wrócił i złośliwe języki doniosły mu o wszystkim, chłopca kazał końmi przez trzy dni włóczyć po dziedzińcu, chociaż biedak pierwszego już dnia ducha wyzionął. Żonę oszczędził, bo była brzemienną. Kiedy jednak powiła dziecię, nie ostygłszy w gniewie rycerz kazał ją zamurować w wykuszu świeżo wznoszonych wałów. Uczynił to nocą, a mularzy zabił własną ręką, gdy tylko skończyli pracę, tak, że do dzisiaj nikt nie wie, gdzie kości niewiernej białogłowy się znajdują. Córeczkę wykarmiła wiejska mamka. Rycerz nie był pewny czy jest to jego dziecko, choć podobno jej nieszczęśliwa matka zaklinała się na wszystko, że poczęła ją w małżeńskim łożu z mężem swoim, nim jeszcze płochość i ogień młodości kazał jej zwrócić oczy ku innemu mężczyźnie.
Dzieweczka rosła za murami zamczyska nie widując nikogo poza mamką i nielitościwym ojcem. Ludzie okoliczni czasami słyszeli jej tęskny śpiew dobiegający z wieży. Żegnali się wtedy z lęku wielkiego przed rycerzem, który każdego, kto odważył się śpiewu tego słuchać zbyt jawnie zabijał bez zmrużenia oka. Wolano więc udawać głuchych, aby tylko to, że słyszał kto śpiew sieroty nie doszło do strasznego rycerza. Uwierzono w końcu, że rycerz, jego żona i dziecię, a także cały zamek, a nawet jego okolica to ludzie i miejsca przeklęte i nie zbliżano się tam, chyba, że ktoś musiał.
Pewnego razu złapano w okolicy złodzieja. Rzezimieszek musiał by z niego przedni, bo oboje uszu miał już obciętych i katu nie pozostawało już nic innego jak uciąć zbrodzieniowi głowę. Wyrok musiał wydać jednak rycerz, gdyż ziemia, na której schwytano złoczyńcę do niego należała. W wielkim strachu delegacja włościan udała się do zamku, prowadząc zbrodzienia ze sobą. Traf chciał, że gdy stanęli przed obliczem rycerza z wieży ozwał się tęskny i przejmujący śpiew. Wieśniacy struchleli i nie mogli ze ściśniętych gardeł wydobyć słów.
- Cóż to? - zapytał groźnie rycerz - czy żeście same niemowy, czy też co innego nie pozwala wam przemówić ludzkim głosem? A może usłyszeliście coś, co wam mowę odjęło?
Chłopi zaczęli głowami kręcić na znak, że niczego nie słyszą, ale kiedy usiłowali coś powiedzieć języki plątały im się jakby wypili każdy po garncu gorzałki. Złodziej tylko nie wydawał się przestraszony. Stał spokojnie i głowę przekrzywiał jakby słuchał.
- A ty? - odezwał się jeszcze surowiej rycerz - bandytą jesteś, jak miarkuję i chcą pewnie bym cię katu wydał, ty słyszysz coś?
- Uszu nie mam, a słyszę - odpowiedział rzezimieszek - i myślę, że moje słyszenie jest cudem równym temu anielskiemu głosowi, a co do twoich włościan to mniemam, że ucięto im zgoła co innego niż uszy, bo nie mają ani krzty ikry, żeby zaświadczyć prawdę.
- Widać, żeś nietutejszy - popatrzył na niego przenikliwie rycerz, skoro masz czelność tak mówić. Nie boisz się?
- Nie można się bać ponad miarę własnego strachu - odrzekł złodziej - dwa razy zabić mnie nie możesz, a myślę sobie, że skoro dane mi było przed śmiercią usłyszeć ten śpiew, to albo Pan Bóg chce mnie tu na ziemi wynagrodzić za jakiś dobry uczynek, który popełniłem, a którego nie pamiętam, albo daje mi znak, że mogę choćby krztynę win swych odkupić, świadcząc w swej ostatniej godzinie prawdę.
- To prawda, że dwa razy zabić cię nie mogę - powiedział rycerz - ale mogę sprawić, że będziesz umierał długo i strasznie, co może być gorsze od kilku śmierci.
- Niech tam - westchnął zbrodniarz - ten śpiew coś w moim sercu zmiękczył i strach przed mękami nic tu nie pomoże, zwłaszcza, że piekielne i tak być gorsze muszą od wszystkiego czego ty być panie nie wymyślił. Dziw mi tylko, że twej zbroi zatwardziałej ten śpiew nie skruszył. Alboś zbrodniarz większy ode mnie, albo okaleczonyś na duszy okrutniej niż ja na ciele.
- Zamilcz - krzyknął rycerz. Po czym rozkazał kmiotkom iść precz, co nie mieszkając uczynili, zapominając o zbrodniarzu i o tym po co do zamku przyszli. Dziwnie zachował się rycerz. Nie tylko zbrodniarza nie zabił, lecz dał mu izbę obok stajen na mieszkanie i na służbę przyjął. Może mu się już cniło samemu, albo odwaga bezuchego spodobała mu się, może też drgnęło nagle serce skamieniałe od lat. Możliwe też, że poczuł do złoczyńcy jakąś słabość, której nie umiał sam sobie wytłumaczyć, bo kto wie, czy nie było w tym Palca Bożego.
Złodziej zamieszkał na zamku i zajmował się końmi nad podziw sumiennie i umiejętnie. Często też zdarzało się, że rycerz do stajen zachodził i z nowym służącym rozmawiał. Najczęściej gadali o koniach lub jakichś zamkowych sprawach, ale z czasem przyszła pora i na inne tematy.
- Opowiedz Gacku o tym jak żeś stracił uszy - powiedział razu pewnego rycerz. Gackiem zaś nazywał koniucha dla przekory.
- Niełatwo mówić o sprawach naprawdę bolesnych - odpowiedział Gacek uśmiechając się blado - ale tak dawno nikomu o tym nie mówiłem, że co mi tam. Niech poboli, może mi to zostanie uznane za pokutę. Nigdy nie byłem dobrym człowiekiem. Kradłem i popełniałem różne łajdactwa odkąd pamiętam. Nie mogłem się zwłaszcza oprzeć pokusie rzeczy, które wydawały mi się piękne. I tak ukradłem kiedyś obraz z kościoła. Nie dlatego bym chciał go sprzedać, ale by się nacieszyć widokiem namalowanych świętych w samotności. Zdjąłem go nocą z ołtarza i zapatrzyłem na niego w blasku księżycowym tak, że nie wiem kiedy i jak mnie złapano. Tak straciłem pierwsze ucho i raz pierwszy poznałem co to loch. Kiedy wyszedłem na wolność kradłem nadal, ale nigdy nie schwytano mnie, kiedy popełniałem łajdactwa dla pieniędzy. Starałem się wystrzegać kościołów i bogatych domów, gdzie były rzeczy piękne jak widać odbierające mi rozum. W rynsztokach i ciemnych zaułkach nie ma nic godnego uwagi, ale grosz jakiś zawsze można znaleźć. Tak więc zarabiałem na życie nie wysuwając nosa z ciemnych krakowskich dziur. Kompani nazywali mnie wtedy kretem, tak jak ty panie teraz Gackiem. Domy do okradania wybierałem też szpetne, a nie uwierzysz panie ile złota można znaleźć właśnie w takich, właściciele ich bowiem zaślepieni blaskiem mamony nieczuli są na inne cuda. Ograbiłem wielu lichwiarzy i starych skner liczących przed snem dukaty. Niech mi to policzone zostanie za mniejszą winę, ale choć się starałem nie uniknąłem pokusy. Zakradłem się kiedyś nocą do komnat starego kutwy, lichwiarza, który skupował wszystko, co tylko mógł z zyskiem sprzedać, nie bacząc przy tym od kogo kupuje. Złota miał tyle w kufrze, że wszystkiego nie mógłbym wynieść, traf jednak chciał, że tego właśnie chyba dnia kupił od kogoś kilka ksiąg, których spieniężyć jeszcze nie zdołał, a które leżały przy szkatule ze złotem. Nie byłem i nie jestem uczony, ale coś kazało mi otworzyć jedną z nich, widać na moją zgubę. Kiedy zobaczyłem w niej ryciny otworzył się przede mną jakby inny świat. Ostatnim wysiłkiem woli postanowiłem uciec, zgarnąwszy wprzódy księgi pod pachę i zostawiając całe złoto. Musiałem być jednak nieostrożny, bo miejscy strażnicy wytropili mnie szybko. Zaskoczyli mnie zatopionego w oglądaniu jednej z ukradzionych ksiąg. Nie mogłem się nawet wykręcić żadnym kłamstwem. Pierwsze ucho oddałem więc za obrazy, drugie za księgi, których nie umiałem nawet przeczytać. Dłuższy tym razem pobyt w ciemnicy nie był mi jednak tak straszny. Przeżyłem nadzieją, że jak wyjdę na boży świat, będę mógł do woli oglądać jedną z ukradzionych ksiąg, którą nim mnie złapano zdążyłem ukryć tak dobrze, że byłem pewien, iż nikt jej poza mną nie znajdzie. Jakoż i tak się stało. Znalazłszy się na wolności postanowiłem opuścić Kraków, w którym piękna przybywało i przybywa z każdym dniem i osiąść w jakiejś okolicy, o której mówią, że paskudna i przeklęta. Twoja sława panie ściągnęła mnie tutaj. Swoją księgę odnalazłem, jak przypuszczałem i twych mrocznych włościach chciałem się cieszyć jej widokiem. Pewnie by tak było, ale gdym wybrał się do wsi, by ukraść kurę na pożywienie, będąc już w kurniku usłyszałem ten anielski śpiew. Tak mnie złapano i przywiedziono przed twoje oblicze. Resztę znasz.
Twarz rycerza stężała na słowa o śpiewie, ale gniewem nie wybuchnął. Zapytał jedynie Gacka o to, gdzie ma tę księgę.
- Ukryłem ją w lesie - odparł Gacek - i prawdę powiedziawszy tęsknię do niej. Jeżeli pozwolisz pójdę po nią. A oto, że wrócę nie musisz się kłopotać i wiesz panie dlaczego.
Rycerz zezwolił i Gacek poszedł do lasu po księgę. Wrócił i położył ją przed panem na stole. Była to ta sama księga, którą kiedyś żak przywiózł z Italii, a potem za pośrednictwem sowizdrzała sprzedał wdowie. Traf chciał, że rycerz w młodości jeździł do Włoch po nauki i znał nieco ów śpiewny język, którym była spisana. Odtąd przez wiele wieczorów czytał ją i tłumaczył Gackowi. Pierwszy raz od wielu lat śmiech rozległ się, którejś nocy w ponurym zamczysku. I stał się cud prawdziwy. Pod wpływem lektury srogi rycerz zaczynał rozumieć coś, czego do tej pory nie był w stanie i pojąć i wybaczyć, a mianowicie to, że natury ludzkiej, a zwłaszcza kobiecego pożądania nie można w żaden sposób odmienić. Nim doczytali jeszcze księgę do końca, rycerz wypuścił córkę z zamknięcia i nakazał mamce sprowadzić ze wsi wieśniaków, a zwłaszcza wieśniaczki na służbę. Włościanie początkowo nie chcieli wierzyć w odmianę rycerza, ale po tym jak kazał rozbić mur i pochować po chrześcijańsku szczątki zamordowanej przez siebie żony i to w tym miejscu, w którym zakopano zwłoki jej kochanka, uwierzyli. Odtąd dwór zatętnił życiem, które z rozszerzonymi ze zdziwienia oczami oglądała piękna córka niewiernej matki i zdradzonego męża lub zamęczonego kochanka. Wtedy nie wydawało się to już zupełnie ważne.
Po roku od czasu przemiany,, która zaszła w rycerzu zwołał on całą służbę i domowników, po czym oznajmił, że pragnąc odkupić winy srogiego swego serca udaje się na dożywotnią pielgrzymkę do Rzymu, jako, że właśnie z italskiej ziemi przyszło jego nawrócenie i wyzwolenie. Majętność swoją w całości pozostawia córce, której opiekunem czyni bezuchego Gacka. Poddani, którzy przez miniony rok zdążyli już tak pokocha swego pana jak przedtem bali się go i nienawidzili, żegnali go szczerymi łzami. Gacek przeżył prawdziwą rozpacz i gotów był zostawić pół swego serca i pół duszy przy pięknej córce rycerza i powędrować z pątnikiem do Italii, ten jednak nakazał mu zostać i wypełniać jego wolę. Rycerza nie zatrzymał też płacz córki, która błagała, by został jeszcze choć trochę, bo nie zdążyła się jeszcze nacieszyć jego ojcowską miłością. Odpowiedział, że kochał ją zawsze, a trzymał w zamknięciu w złudnej nadziei, że nie znając pokus świata tego nigdy nie postąpi jak jej matka i tym samym uniknie jej losu. Nie wiem, co się wydarzyło dalej. Pewne jest, że rycerz nigdy z pielgrzymki nie wrócił. Myślę też, że pod czujnym okiem Gacka dzieweczka wyrosła na jeszcze piękniejszą pannę i cieszyła się życiem tym bardziej im wcześniej była go pozbawiona. Sądzę, że Gacek nie wzbraniał jej oglądania owej księgi, a i jeszcze opowiedział, co zostało w niej opisane. Mnie zaś historię tę opowiedział jeden z wędrownych przekupniów, który właśnie w czasie, kiedy rycerz wyruszał na pielgrzymkę był w tamtych stronach.
Opowiadanie Zmysława wzbudziło więcej zastanowienia niż śmiechu, a w oczach pań swawolnych zabłysły łzy. Ciszę przerwała właśnie jedna z nich nazwana na czas pobytu na wsi Skierką dla figlarnego błysku w pięknych oczach.
- Nawet nie wiecie jak bardzo prawdziwa jest historia opowiedziana przez Zmysława - westchnęła - jeśli wasza wola, to posłuchajcie dalszego ciągu, w którym rolę niepoślednią nadal będzie odgrywała księga, która pojawiła się na początku opowieści.
Towarzystwo jeszcze bardziej zaciekawione nadstawiło uszu.
- Kiedy złagodniał nieco żal po wyjeździe rycerza - zaczęła Skierka swoją opowieść - życie w zamku potoczyło się swoi torem. Gacek potrafił wszystkiego dopilnować jak należy i bardzo szybko wszyscy zapomnieli z jakiego powodu był kiedyś stracił swoje uszy. Dzieweczka zaś, której na imię było Dorotka piękniała z dnia na dzień i uroda jej tak silne wrażenie czyniła jak do niedawna jej śpiew. Rzekłbyś kwiat schowany w ciemnym kącie, a teraz wystawiony na słońce rozkwitał z całą mocą. Zdarzało się nieraz, że wrażliwy na krasę Gacek zapatrzył się tak na Dorotkę, że o bożym świecie zapominał. W końcu nie był jeszcze stary, a obcięte uszy nie pozbawiły go ani męskiej siły, ani ochoty. Nie chciał jednak wykorzystywać swojej pozycji opiekuna i wydawało mu się, że podnoszenie na Dorotkę czegoś więcej niż oczu byłoby czymś zdrożnym i niestosownym. Powtarzał sobie, że zastępuje jej ojca i najlepiej byłoby poszukać dla dziewczęcia odpowiedniego męża, jakiegoś młodego, dzielnego i majętnego rycerza, który byłby godnym i jej ręki i stania się panem zamczyska i włości.
Niewiele jednak spraw dzieje się na tym świecie w sposób, jaki byśmy chcieli, a życie biegnie swoim torem jak rzeki, które same wybierają, którędy mają płynąć. Pewnego razu Dorotka szukając w jakiejś sprawie Gacka weszła do jego pokoju. Opiekuna nie zastała, ale zobaczyła na stole otwartą księgę, którą Gacek zapewne nocą przeglądał. Zaczęła przewracać kartę po karcie i ryciny wydały się jej o tyle interesujące co tajemnicze. Trzeba wam wiedzieć, że po tym jak w rycerzu nastąpiła przemiana i odmienił się także los Dorotki, mamka opowiedziała jej to i owo o różnicach między niewiastami i mężczyznami, a także o wzajemnym pociągu jakie obiedwie płcie odczuwają do siebie. Coś właśnie podobnego do tego, o czym opowiadała mamka, poczuło teraz młode dziewczę. Sama nie wiedząc czemu, zawstydziła się nagle i wymknęła cicho z pokoju, nic nie mówiąc potem Gackowi o znalezionej księdze. Ciekawość kazała jej odtąd jednak skoro tylko Gacka nie było w pobliżu, biec do jego pokoju i ślęczeć nad kartkami starając się przeniknąć tajemnice, które się na nich kryły. Podobizny rozebranych niewiast powodowały, że sama często stawała naga przed lustrem w swojej komnacie rozmyślając, na ile też jest do nich podobna. Czuła też patrząc na pracujących młodych wieśniaków, że chciałaby widzieć co kryją ich lniane koszule i portki. Najsilniejsze jednak uczucia budził w niej właśnie Gacek. Wydawał się jej kimś nieskończenie lepszym i wspanialszym od innych, a ponadto pamiętała, że to właśnie jemu zawdzięcza swoje wyzwolenie. Nie mogła też opanować przy nim drżenia kolan, rumieńców i przyspieszonego oddechu, a że nie wiedzieć czemu obawiała się, że może to się mu nie spodobać, zaczęła go unikać i starała się przebywać zawsze w przeciwnej części zamku niż on. Gacek spostrzegł, że dzieweczka jakby przed nim ucieka i pomyślał, że widać jego osoba czy to dla braku uszu, czy też z innego powodu zdaje się jej wstrętną. Pomyślał też, że może to i lepiej. Częściej wyjeżdżał zatem niby to na objazd włości i dopilnowanie chłopów, ale tak naprawdę po to, żeby przyjrzeć się okolicznym szlachcicom i znaleźć dla Dorotki odpowiedniego kawalera. Dorotka tymczasem myśląc, że Gackowi zupełnie na niej nie zależy, zapłonęła do niego tak gwałtowną miłością i pożądaniem, że było to niemal jak choroba. Opowiadania mamki, księga i natura podpowiadały jej coraz silniej to, czego od opiekuna chce. Zakradając się jak dawniej do jego pokoju nieraz zrzucała szatki i kładła się na jego łożu by choć w ten sposób być bliżej swojej tęsknoty. Gacek zaś postanowił swoje uczucia pokonać bardziej po męsku i szukał ulgi w ramionach panien służebnych i wieśniaczek.
Jakoż zdarzyło się kiedyś, że Dorotka rozdziawszy się i położywszy w Gackowym łożu zasnęła, Gacek zaś wrócił właśnie z objazdu i zdrożony legł obok niej nie zapaliwszy świecy. Kiedy uczuł ciepło dziewczęcego ciała, opuściło go zmęczenie, a myśląc, że to jakaś Agata, Jagna czy Zuzanna chce mu zrobić samą sobą miłą niespodziankę gracko zabrał się do dzieła. Dorotka rozbudzona w sposób nieoczekiwany lubo upragniony zachowała na tyle przytomności umysłu, że ani pisnęła i pozwoliwszy robić Gackowi ze sobą, co mu się żywnie podobało, nie pozostawała mu dłużna w pieszczotach i karesach. W końcu zmęczony naprawdę, ale przedziwnie uszczęśliwiony Gacek nie wytrzymał i wstawszy z łoża zapalił świecę, by zobaczyć, któraż to z dziewek jest aż tak słodka i mu oddana. Dorotka chciała w przerażeniu uciec lub zapaść się pod ziemię, ale nie znalazła w sobie siły by zakryć choć swe wdzięki i twarz. I tak Gacek ujrzał to, co dotąd widywał jedynie w snach, które starał się jak najdalej odpędzić od siebie. I stało się, że prawdziwe uczucie przemogło dotychczasowe opory. Kochankowie wyznali sobie miłość wzajemną i cieszyli się odtąd sobą każdej nocy, a i o innych porach nierzadko też.
Gacek jednak choć był szczęśliwy, nie miał spokojnego sumienia. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jakby nie kochał Dorotki i jak ona by go nie miłowała, nie był dla niej odpowiednim kandydatem na męża. Rozumiał też, że jeśli w tym zamku może wydawać się Dorotce kimś wspaniałym, to głównie dlatego, że dziewczyna niewiele świata poza okolicą widziała i ich miłość choć dostarczająca tak wiele radości jest jednak więzieniem podobnym do wieży w jakiej rycerz trzymał swoją córkę. Postanowił więc wbrew samemu sobie wysłać Dorotkę na dwór krakowski, by tam wielki świat poznała, obyczajów się dwornych nauczyła i męża odpowiedniego znalazła. Jako, że zarządzając zamkiem poznał kilku ludzi znaczniejszych, polecił pannę ich opiece i w drogę wyprawił.
Dorotka wyjeżdżała z rozpaczą w sercu. Długo prosiła Gacka, by postanowienie swe odmienił, lecz on pozostał nieubłagany. Powołał się na władzę pozostawioną mu przez rycerza i zaklął, by w imię ich miłości Dorotka posłuchała go. Cóż miała biedna robić. Poprosiła tylko by pozwolił jej ze sobą zabrać ową księgę na pamiątkę ich miłości, a w duchu postanowiła sobie, że zrobi wszystko, by jak najprędzej wrócić do ukochanego i obmyślić jakiś sposób by na zawsze mogli pozostać razem.
Dworskie życie jednak spodobało się Dorotce. Nie zapomniała o Gacku, ale chęć jak najszybszego powrotu do zamku jakoś ją odeszła. Tańce, uczty, turnieje były czymś zupełnie innym niż jej dotychczasowe życie. Nie widziała też dotąd tak wielu pięknych i dwornych młodzieńców, którzy spostrzegłszy od razu jej urodę zawsze trzymali się w jej pobliżu. Coraz bardziej tylko brakowało jej nocy spędzanych z Gackiem i coraz mniej pocieszało ją samotne przeglądanie księgi. Po niedługim czasie nieco łakomie zaczęła poglądać na mocne uda i barczyste ramiona młodych rycerzy. Czemu by właściwie nie spróbować jak to jest z kimś innym? - myślała - czyż nie to właśnie czuła moja biedna matka, gdy ojciec pojechał na wojnę? Przecież Gacek nie postąpiłby ze mną równie okrutnie, przecież chce, żebym wyszła za mąż. Ta myśl przemogła. Skoro jednak taka jest jego wola - powiedziała Dorotka sama do siebie - to nie wyjdę za nikogo, kto nie byłby od mojego opiekuna lepszym kochankiem. Jeśli taki się znajdzie, Gacek sam sobie będzie winien.
Odtąd dyskretnie zaczęła obdarzać swymi wdziękami co przystojniejszych rycerzy. Czy to jednak, że bezuchy Gacek w inne części ciała obdarzony był w nadmiarze, czy też dlatego, że łączyła ich w łożu prawdziwa miłość, czy w końcu, że wpływ owej księgi był na tych, co ją znali tak duży, a może z wszystkiego tego na raz, nie znalazł się nikt, z kim Dorotka przeżyłaby tak słodkie chwile jak z pierwszym kochankiem. Próbowała zatem dalej i mimo dyskrecji jej imieniem zaczęto nazywać te dziewczęta przed których domem codziennie zapalała się czerwona latarnia. Nie przynosiło to dziewczęciu chwały, ale bardziej złościło ją, że żaden rycerz nie mógł w miłosnych zapasach pokonać Gacka. Miała jeszcze nadzieję, że może księga potrafi coś zmienić. Od tej chwili nim zaprosiła kogoś do swej komnaty, pożyczała mu najpierw księgę. Nie było wkrótce na Wawelu nikogo, kto by nosił spodnie i księgi owej nie znał. Uczucia Dorotki jednak się nie zmieniły. Nadal nikt nie pokonał Gacka.
Postępowanie Dorotki najbardziej nie podobało się innym dworskim pannom. Choć starały się jak mogły widziały, że dworska młodzież woli zabiegać o względy Dorotki niż o ich powaby. Zmówiły się więc ze sobą i oskarżyły Dorotkę o czary. Sprawa stanęła przed królem. Ten, jako to zawsze poczciwy i w dodatku jeden z nielicznych, którzy księgi nie czytali, a co za tym idzie, nie poznali dorotkowego kunsztu, nie wiedział jak sprawę rozstrzygnąć. Jako jednak, że choć nieco gnuśny jest jednak mądry, zaczął śledztwo od przestudiowania księgi. Powiadają, że właśnie dlatego kazał sobie żony w Italii szukać. Aby zaś wszyscy sąd odpowiedni mogli sobie wyrobić, czytano księgę wieczorami w dworskiej gromadzie i tłumaczono na naszą rodzinną mowę. Tak się więc stało, że jedyną osobą na Wawelu, która znała jej treść tylko z opowiadania, została zamknięta na cztery spusty w swej komnacie Dorotka. Co bowiem jest napisane na kartach tego dzieła, wiedziała tylko gackowego gadania. Po kilku miesiącach znękaną myśleniem o swym podobnym do matczynego losie Dorotkę król uniewinnił, a oskarżycielki odstąpiły od swych zarzutów. Potrafiły bowiem teraz tak zająć się swoimi adoratorami, że Dorotka utraciła całą swoją moc. W dodatku zbliżał się moment przybycia na Wawel Włoszki i król nie chciał psuć swojego dobrego humoru karaniem nieszkodliwego już dziewczęcia. Dorotka mogła teraz wrócić do zamku, ale nie uczyniła tego, bo nie wiedziała, jak tu spojrzeć w oczy Gackowi i powiedzieć mu o tych wszystkich chorągwiach, które padły w jej łożnicy. Posługiwała więc w kuchni, bo nikt jej nie chciał widzieć w lepszych komnatach.
Tymczasem przybyła do Krakowa Bona. Z okazji królewskich zaślubin odbył się na Wawelu wielki turniej, na który przyjechali znamienici rycerze z całej Europy. Gonitwy i pojedynki trwały przez cały tydzień. Zwycięzcą został nikomu nie znany rycerz, który nigdy nie podnosił przyłbicy i nie pokazywał twarzy. Gdy przyszło do wzięcia przez niego nagrody. Dwornie odmówił przyjęcia złota lecz poprosił o rzecz dziwną.
- Wasze królewskie moście - powiedział - nie jestem godny, ani tych wszystkich, których pokonałem, ani złota, ani żadnej waszej nagrody. A jednak śmiem prosić o jedno. Jeśli oddacie mi za żonę najmarniejszą, najbardziej pogardzaną z wawelskich dworek, będę się czuł tak samo szczęśliwy jak dzisiaj jest nasz miłościwy monarcha, a może nawet bardziej, gdyż on zasłużył sobie na przybyłe do Krakowa piękno Italii, zaś ja nie zasługuję na to liche dziewczątko i nie zasłużę sobie na nie nigdy. Mimo zdziwienia król skinął głową na znak zgody. Nie zastanawiano się długo, któż może być tym najmarniejszym stworzeniem na dworze i przyprowadzono Dorotkę. Wtedy dopiero rycerz zdjął hełm i wszyscy mogli zobaczyć bezuchą głowę Gacka. Dorotka przypadła do jego nóg i rozpłakała się serdecznym szlochem, w którym było i dawne zamknięcie w wieży, i późniejsze szczęśliwe życie w zamku, i nieudane dworskie poszukiwania, i ostatnie poniżenia. Gacek podniósł ją lekko i przycisnął do piersi, z której wydobyło się głębokie westchnienie kogoś, kto tęsknił długo i niemal stracił nadzieję na zaspokojenie swojej tęsknoty.
Tego jeszcze wieczoru król i królowa wysłuchali całej historii Dorotki i Gacka. Zwłaszcza królowa bardzo się wzruszyła. Postanowiono wyprawić owej dwójce wesele na zakończenie uroczystości zaślubin królewskich. Wcześniej król w uznaniu dla szlachetności i dzielności Gacka pasował go na rycerza i powiedział.
- Kiedyś z królewskiego rozkazu za niecne czyny pozbawiono cię uszu, teraz więc w nagrodę za czyny szlachetne królewskim rozkazem przywracam ci je.
Tak to w Gackowym herbie znalazły się właśnie uszy. Zapytacie zapewne, co się stało z księgą. Podarowano ją Bonie. Podobno po nocy poślubnej powiedziała, że musiała dopiero przyjechać do Polski, by poznać prawdziwą Italię. Panny i panowie z jej orszaku twierdzą, że czują się u nas jak u siebie w domu. Może zmieni się to kiedyś, bo wielu jeszcze naszych nie przeczytało owych stu opowiadań napisanych przez Toskańczyka imieniem Giovanni. My, którzy je znamy, wiemy jednak, że nic nie smakuje tak jak polska zupa przyprawiona włoszczyzną. A co do Gacka i Dorotki, to wybaczcie, że nie zostanę z wami dłużej - muszę wracać do swego bezuchego męża, któremu i dziś żaden z obecnych tu kogutów nie dorówna w miłości. Czasami chcę się właśnie o tym jeszcze raz przekonać i dlatego was odwiedzam. Czynicie postępy, przyznaję, ale Gacek też nie wiesza miecza na kołku.
Tu Skierka rzeczywiście opuściła towarzystwo, które wzruszone i rozbawione i tak nie wytrzymałoby większej dawki opowieści. Nie obrażając Gacka - kto ma uszy do słuchania niech słucha.