Zwierzenia starego pingwina
Bycie starym pingwinem nie jest łatwe. To znaczy nie jest łatwo dożyć wieku starego pingwina. Wszystko zaczyna się, jak mawiali starożytni Rzymianie, ab ovo. Siedząc w jaju ma się niewielki wpływ na otaczającą nas rzeczywistość. Właściwie tylko przeczuwa się istnienie czegoś, co istnieje poza skorupą. Ta nabyta przed wykluciem się transcendencja, może stać się przyczyną wielu nieszczęść w brutalnie realnym świecie, rozciągającym się poza jajem. Właściwie to chyba jest pewien błąd matki natury. Jeśli bowiem młody pingwin nabierze zaufania do otoczenia, które nie uszkodziło przedwcześnie kruchej wapiennej skorupki, to w naiwności swojej jest narażony na twarde starcia z lodem, zmrożonym śniegiem czy wystającymi tu i ówdzie poszarpanymi skałami - tak w końcu wygląda ziemia, na którą trafiamy wprost ze złudnie bezpiecznego zamknięcia. Jeśli oczywiście trafiamy.
Nasze kobiety znoszą najczęściej dwa, czasami trzy jaja. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Zwiększa to po prostu szansę na przetrwanie gatunku; jedno jajo zwykle bywa spisane na straty. Szczęśliwcy, którym udało się znaleźć we właściwym jaju, często zachowują się jak przysłowiowy co drugi głupi. Szczęście jednak nie trwa wiecznie i wielu bardzo szybko się o tym przekonuje.
Pozytywnym doświadczeniem wyniesionym z jaja jest nawyk nieruchomości, kiedy bowiem już się zgodnie z zasadą pięćdziesięcio procentowego prawdopodobieństwa wykluło, najlepiej siedzieć w miejscu i nawet nie myśleć o jakichś dalszych eskapadach. Do naszych rodziców należy niewielka kupka kamieni, a podobnych rodziców i takich samych kupek dookoła jest zwykle parę tysięcy. Jeśli jakiś maluch, zadufany w pozory bezpieczeństwa i własne szczęście, wybierze się nieostrożnie na dłuższy spacer, jego powrót do domu przypomina błądzenie pijanego mieszkańca nowego czynszowego osiedla. W porównaniu z losem takiego zabłąkanego pingwiniego małolata dzieje brzydkiego kaczątka są zdecydowanie mniej przerażające. Matka natura tym razem jednak pomyślała i dała nam niezbyt nadające się do chodzenia nogi. Najwygodniej i najbezpieczniej więc usiąść na własnym, słabo wykształconym ogonie i siedzieć.
Młodość ma jednak swoje prawa, prędzej czy później coś każe nam się ruszyć z miejsca i nie jest to tylko głód. W końcu trudno całe życie przesiedzieć na dupie, zwłaszcza, że w naszych warunkach bytowych może ona przymarznąć do podłoża.
Wielkim i niezapomnianym przeżyciem każdego z nas jest odkrycie oceanu. Przypomina on ogromne jajo pozbawione skorupy i to skojarzenie też często bywa przyczyną zguby. W wodzie jest rzeczywiście bosko i ciepło. Ląd jest twardy, nierówny i rzadko temperatura bywa na nim powyżej zera, upałów rzędu 5 czy 6 stopni Celsjusza, jakie zdarzają się w morzu, właściwie nie ma nigdy. Pożywienia też mamy tam pod dostatkiem i właściwie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że niedoświadczonych młodzieńców ciągnie na szerokie wody i chociaż nie czytałem o Robinsonach dryfujących na bezpingwinich krach, to sądzę, że wielu takich gdzieś tam pływa.
Z wodą, a właściwie z wejściem do wody, wiąże się też niemałe niebezpieczeństwo. Kiedy byłem młody, zastanawiałem się często, dlaczego w naszych grupowych wędrówkach stare pingwiny trzymają się na końcu stada. Byłem dobrze wychowany i nauczono mnie puszczać starszych przodem, ale oni zawsze z pobłażliwym uśmiechem wysuwali nas młodych na czoło. Byłem jednak dość bystry, a poza tym słabo chodziłem i to mnie uratowało, zresztą nie pierwszy raz. Szybko zorientowałem się, że kiedy dochodzimy na skraj wysokiego brzegu, staruchy niby żartem zaczynają nas popychać, aż jakiś rwący się do przodu kretyn spadnie wreszcie do wody. Jeśli było tam akurat głęboko i nie kryły się ostre skały, albo niewidoczne części góry lodowej, było dużo śmiechu i zabawy. Jeśli jednak woda była akurat płytka lub coś twardego chowało się pod jej powierzchnią, szliśmy dalej i cała historia powtarzała się od początku w innym miejscu. Straciłem w ten sposób wielu kolegów; rozbrykanych rówieśników, mających zbyt duże zaufanie do życia i dorosłych. Zasadą starych pingwinów było trzymać się z tyłu, kto tego nie pojął, nie miał szans na dożycie sędziwego wieku. Jak mówiłem byłem dość bystry i mówiono nawet o mnie stary-malutki. Miałem właściwie pewne opory wobec tego popychania naiwniaków, ale w końcu takie jest życie. Poza tym czasami dokuczali mi z powodu mojej ślamazarności i nieporadnego chodu.
Właściwie jeśli się przeżyje pisklęce lata i pierwsze porywy młodości, można trochę pożyć. Niektórzy z nas kończą co prawda jako futra z nurków, czasami zabłąka się w nasze okolice jakieś stado orek, ale wypadki chodzą przecież także po ludziach. Ludzi nie bałem się tak bardzo. Nie należałem do urodziwych, wcześnie zacząłem łysieć, z orkami to albo rybka, albo pipka. No, po prostu miałem szczęście.
Ożeniłem się bez problemów. Szpanujący przystojniacy leżeli w większości roztrzaskani pod wysokimi brzegami, albo płynęli w nieznane na swoich krach. Pięknisie osiągali w świecie ludzi zawrotne ceny, niestety, dla nich była to musztarda po obiedzie, może lepiej powiedzieć - skórka za wyprawkę. Moja żona to też właściwie nic specjalnego, ale za to zestarzeliśmy się razem.
Zostać starym pingwinem, to jednak jest jakiś życiowy sukces. Może moje życie nie było tak fascynujące jak marzy się czasem pingwiniej młodzieży, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Mam swoje wspomnienia, kupkę kamieni, żona nadal jeszcze znosi jajka. Dzieci są zwykle podobne do nas. Sporo ich osiedliło się w sąsiedztwie. Stanowimy razem coś w rodzaju tutejszej klasy średniej. Nie sądzę, żeby groziło nam wyginięcie. Zastanawiamy się z żoną, czy przed całkowitym zniedołężnieniem nie dać się złapać do jakiegoś przyzwoitego ogrodu zoologicznego. Póki jednak co, trzymamy się nieźle. Ostatnio odczułem do natury wdzięczność za to, że nie dała mi prawdziwych skrzydeł. Kto wie jakie problemy mogłyby z tego wyniknąć?